„Przecież to jest o mnie!”

„Przecież to jest o mnie!”

„Przecież to jest o mnie!” – z Katarzyną Deszcz, reżyserką Boga mordu rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz, kierownik literacki.

 

Jak Pani jako człowiek teatru odbiera ten czas pandemii?

 

To trudny czas dla wszystkich. Jesteśmy w stanie ciągłego zawieszenia i niepewności. Przy wszystkich uciążliwościach wynikających z restrykcji pandemicznych, najbardziej doskwiera mi ograniczenie aktywności reżyserskiej. Również niepewność zespołów aktorskich, dla których żywy kontakt z widownią jest „być albo nie być” – potęguje frustrację. Wszelkie działania on-line, choć potrzebne, są tylko namiastką.

 

Różnorodna tematyka ogromnej ilości spektakli wyreżyserowanych przez Panią, wskazuje, że jest Pani bardzo płodnym reżyserem zainteresowanym dobrą literaturą. Czy dobry tekst to zawsze Pani wybór?

 

Czasem to jest propozycja dyrektora teatru. Jeśli nie znam tekstu, to dopiero po przeczytaniu podejmuję decyzję. Ale punktem wyjścia jest dobry tekst! Zdarzyło mi się parę razy odrzucić propozycję, dlatego, że mi się tekst nie podobał. Czasem moja intuicja podpowiada mi: Chcę to robić! Jeszcze nie mam bladego pojęcia jak… Czasem w głowie pojawia się jakiś kolor, strzęp obrazu czy muzyki z tym obrazem, ale on uruchamia intuicję. Mnie interesuje opowieść o człowieku z jego niejednoznacznością, dylematami, emocjami, podejmowanymi wyborami i jeśli tekst niesie ze sobą możliwość zmierzenia się z tymi tematami, to decyduję się nad nim pracować.

 

Interesuje Panią również rozmowa ludzi ze sobą, prawda?

 

Tak – to mnie obchodzi. Oczywiście, myślę o formie, o konwencji, o języku. Natomiast rozwiązania formalne to kolejny etap. Pierwszy etap to decyzja: z jakim obszarem ludzkich zachowań będziemy się wraz z aktorami, mierzyć w trakcie prób.

 

Chciałabym zapytać o współpracę z Pani mężem Andrzejem Sadowskim – scenografem wielu Pani przedstawień. Nawet w Samobójcy widać, że wizualna strona nie tylko współgra z reżyserią, ale współtworzy spektakl.

 

Dokładnie tak. Moja współpraca ze scenografami, kostiumologami i kompozytorami polega na tym, że daję im tekst do przeczytania i jeżeli mam jakieś wyobrażenia przestrzenne, kolorystyczne czy dotyczące detali, to o tym mówię, ale nie żądam zrobienia konkretnych rzeczy. Potem rozmawiamy. Bardzo często współrealizatorzy zwracają uwagę na coś, co mi umknęło w czytaniu albo mają jakieś uwagi czy spostrzeżenia na temat aspektu, który im się wydaje ważniejszy niż to, co ja proponuję. Z tej wspólnej dyskusji, wymyślania, podrzucania sobie myśli i idei kreuje się coś, co jest wspólną koncepcją spektaklu.

 

Szanuje Pani oryginalność i twórcze prawo innego artysty do współtworzenia dzieła. Zapewne dotyczy to również aktora?

 

Tak, bardzo się staram, żeby tak było. Oczywiście, wygląda to różnie, bo ludzie są różni, mają odmienne doświadczenia, inne punkty odniesienia. Tak jest np. w Bogu mordu, nad którym teraz pracujemy. Mamy tu dwie pary aktorów grających dwa małżeństwa. I staż, i doświadczenie bycia w związku rzutuje na ich postaci. W naszym wypadku sporo zastanawiamy się, na czym polega mechanizm wewnętrznych tarć, a jednocześnie obrony własnej rodziny przed innymi? Bardzo lubię słuchać pomysłów aktorów, jak oni czytają tekst, bo to otwiera obszar rozmowy. Nie ma „sztancy”. Ludzie mają różne doświadczenia życiowe i zawodowe, i trudno stawiać granice czy stwierdzić, gdzie te granice się krzyżują. Z tych rozmów wyłania się ostateczny kształt roli.

Tak postrzegam swoje reżyserskie zadanie, ale mówię o sobie. Każdy ma święte prawo reżyserować, jak chce, swoją metodą.

 

Na czym polega Pani metoda, której Pani uczy studentów?

 

Trudno to zdefiniować. Podstawą jest intuicja. Następnie tekst, który czuję (wiem, że to brzmi nieprecyzyjnie), ale taki, który porusza istotne kwestie i opowiada o człowieku w sposób istotny, który wzbudza w widzu emocje. To mnie najbardziej obchodzi w teatrze. Kiedy widz może dostrzec mechanizmy swoich zachowań albo coś go może zaboleć, dotknąć czy rozbawić i pomyśli: „Boże, przecież to jest o mnie!”

 

Widz może się utożsamić z postacią albo relacją?

 

Sens teatru nie spełnia się na scenie, a wydarza się pomiędzy sceną a widownią. Albo coś się „zadzieje” na tej przestrzeni, albo nie i wtedy jest to nasza przegrana.

 

Ale do tej relacji potrzebne są dwie strony – twórcy i publiczność gotowa do podążeniem za aktorem, a przede wszystkim za wizją reżysera i jednak gotowa do dania siebie.

 

Oczywiście, że tak, ale bym nie generalizowała, że publiczność musi być gotowa albo wykształcona. Obowiązkiem reżysera i twórców jest takie zrealizowanie projektu czy zagranie spektaklu, żeby widza wciągnąć. Widz nie ma obowiązku przed przyjściem do teatru się przygotowywać.

 

Zgoda. Kiedy jednak jest oczekiwanie widza, że będzie się głównie śmiał w teatrze, to mamy pewien kłopot, bo powstaje bariera mentalna, kiedy przychodzi na coś trudniejszego.

 

Bardzo się z tym zgadzam, dlatego trzeba bardzo uważać: czy się coś reklamuje jako komedię, czy jako dramat. Jakkolwiek ciężar wysiłku jednak jest po stronie realizatorów, żeby widza wciągnąć w to, co się realizuje na scenie. Ale są przypadki beznadziejne, kiedy nawet po spektaklu z owacją na stojąco, ktoś powie: „No i czterdzieści złotych poszło się…..” Nie będziemy naginać repertuaru pod kątem takich przypadków. Teatr jest pewną specyficzną formą uczestnictwa w kulturze i wymaga chęci tego uczestnictwa.

Na przykład, Bóg mordu to społeczna psycho-satyra, moim zdaniem piekielnie śmieszna – pokazująca mechanizmy, jak wpadamy w furię. Jak sami nie potrafimy siebie ocenić, jak siebie widzimy inaczej, niż jesteśmy postrzegani.

Wgryzamy się w tekst podobnie, jak we wcześniej realizowanych z tym zespołem spektaklach, Romeo i Julii, Balladynie czy Samobójcy, żeby zrozumieć, skąd się jakaś kwestia bierze: z języka, z relacji, z sytuacji. W zespole Dramatycznego mamy aktorów i aktorki niezwykłe. Fantastycznie się pracuje przy ich szalenie twórczym podejściu, choć każda i każdy z nich jest innym typem osobowości, mającym inny rodowód. Czasem zderzanie się różnych energii wymaga od reżysera ciągłego czuwania nad emocjami aktorów, ale to przecież część mojego zadania.

 

Pod względem wizualnym sama forma Samobójcy robiła ogromne wrażenie.

 

Długo się zastanawialiśmy z Andrzejem Sadowskim, jak to zrobić, żeby na siłę nie uwspółcześniać, bo to czasami zabija pewne sensy, smaki i atmosferę epoki. Współczesne jest to, co nadaje sens współczesności. Nawet jeśli coś jest zrobione w kostiumie z epoki, to i tak ma brzmieć współcześnie. Ale zależało nam na tym, żeby to związać z konstruktywizmem rosyjskim, stąd te krzywe płaszczyzny dekoracji.

 

Sądziłam, że to ma związek z formizmem, z Andrzejem Pronaszko?

 

Tak, formizm wynika z konstruktywizmu. Jednocześnie chcieliśmy, żeby to był sygnał, że ten świat jest skrzywiony…

 

Przez formę ta metafora wizualna świata jest czytelna i stanowi korelację np. z ruchem postaci granej przez Arletę Godziszewską. Tu też jest widoczna formalna zabawa ruchem.

 

Tak, starałam się wyraziście określić formalnie typy poprzez ruch, określony kostium, żeby to była mozaika świata – typów ludzkich. Cieszę się, że te zamysły zostały odczytane.

 

Życzę sukcesu w pracy z aktorami w Bogu mordu. Ciekawa jestem, w którą stronę pójdzie ten dialog dwóch par: czy to nas obnaży jako ludzi i społeczeństwo?

 

Chciałabym, by to nas obnażyło, jako ludzi, jak się nieświadomie zachowujemy bardzo często. Ale chciałabym też zachować nieprawdopodobną dawkę humoru zawartą w tym tekście. Lubię ten skład aktorów, pracowałam prawie ze wszystkimi, więc o tyle jest łatwiej, że nie musimy się ze sobą oswajać. Ta praca sprawia mi ogromną frajdę. Kilka przedstawień już zrealizowaliśmy w TD w Białymstoku i ja, i mój mąż. I zawsze stąd od Państwa wyjeżdżaliśmy z poczuciem, że się dobrze pracowało. A jako reżyser, w tym trudnym czasie pandemii, jestem wytęskniona normalnej pracy z aktorem na scenie, dlatego praca nad „Bogiem Mordu” sprawia mi tyle satysfakcji.

 

Dziękuję za rozmowę.