Antrakt z Michałem Przestrzelskim

Antrakt z Michałem Przestrzelskim

Wychodzić ze strefy komfortu – z Michałem Przestrzelskim rozmawia Jolanta Hinc-Mackiewicz – kierownik literacki

 

 

Ukończył Pan Akademię Krakowską, prawda?

 

Tak. Broniłem się w tym roku, bo z powodu pandemii to się przeciągnęło, choć powinienem skończyć trochę wcześniej.

 

Gratuluję zdobycia prestiżowej głównej nagrody aktorskiej na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi. Proszę opowiedzieć nam o tej roli i spektaklu HEY U.

 

Tytuł kojarzy się z zespołem Pink Floyd, ale to był spektakl dramatyczny, choć zawierał elementy muzyczne. Przedstawienie reżyserowane przez Agnieszkę Glińską, całkowicie improwizowane z pewnymi tylko ramami. Bazą tego spektaklu było dojście do tego, gdzie kończy się aktor, a gdzie zaczyna się rola. Na start pracy mieliśmy przygotować pewien zarys postaci, którą zawsze chcieliśmy zagrać albo którą baliśmy się zagrać. Ten zarys coraz bardziej pogłębialiśmy, pogłębialiśmy i w końcu wrzuciliśmy wszystkie te postaci do jednej opowieści i lepiliśmy z tego spektakl w formie improwizacji.

 

I jaką postać Pan wybrał?

 

Zawsze chciałem być latarnikiem, więc wybrałem postać latarnika, który nigdy praktycznie nie ma kontaktu z ludźmi, żyje cały czas w odosobnieniu.

 

Czy to inspiracja Małym księciem Antoine’a de Saint-Exupéry’ego?

 

Nie, zupełnie nie. Może Latarnikiem Henryka Sienkiewicza, ale właściwie przeczytałem tę nowelę dużo później, niż kiedy zapragnąłem być latarnikiem. Ciekawiło mnie, jak reaguje mózg człowieka w kontakcie z innymi ludźmi, kiedy nie ma jak zbudować wcześniej tego typu doświadczeń.

 

W tym samym czasie brał Pan udział w drugim spektaklu – Dzieci z Dworca ZOO?

 

To przedstawienie powstało wcześniej w Teatrze Barakah w Krakowie. Miałem w nim zastępstwo, potem zostałem poproszony o zagranie jednej roli, a następnie dwóch. Najpierw drugoplanowej postaci Bernda – narkomana należącego do paczki, a potem głównego bohatera – Detlefa.

 

To był spektakl o młodzieńczych doświadczeniach, poszukiwaniu siebie czy o zagrożeniu uzależnieniem?

 

Troszkę miszmasz. Celem przedstawienia, na które przychodziły też szkoły, było pokazanie zagrożeń płynących z takiego sposobu życia. Staraliśmy się jednak nie robić tego jednoznacznie, ale rozpracowywać problem na różne sposoby, bo samo potępianie narkotyków nie działa. Kojarzy się negatywnie, bo coś skłania tych ludzi, że po nie sięgają. To jest też zaspakajanie jakichś deficytów, łączenie się, jedność, jaką przeżywają podczas uzależnienia. Oni przeżywają też chwile piękne, dlatego też „wsiąkają” w to. Gdyby to były tylko negatywne doświadczenia – nikt by się nie uzależnił, podejrzewam.

 

Skąd decyzja, żeby przyjechać do pracy do Białegostoku?

 

Jestem z Łomży, a w moim mieście nie ma teatru dramatycznego, tylko lalkowy, a ja nie kończyłem tej specjalności, więc…

 

Znał Pan wcześniej Białystok czy to jest także zderzenie z nowym miejscem?

 

Bywałem w Białymstoku, ale głównie za czasów licealnych na imprezach i poza Pałacem Branickich nie znałem tego miasta. Trochę czasu zajmie mi przystosowanie się, ale lubię zmieniać miejsca pobytu. Jest tu dużo do oglądania, okoliczne miasteczka także są ładne.

 

Jak wyglądają Pana początki w Teatrze Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki?

 

Dobrze! Zostałem bardzo ciepło i miło przyjęty do zespołu. Wiadomo, że szkoła zapewnia pracę „sterylną” – z tymi samymi ludźmi, itd. Tutaj trzeba w pewnym sensie od nowa przełamywać siebie. Ale to też jest piękne w pracy aktora, żeby cały czas wychodzić ze strefy komfortu i doświadczać.

 

W jakiej roli Pan debiutuje w Białymstoku?

 

Właściwie już zagrałem w zastępstwie za Dawida Malca w Makbecie. Natomiast teraz właściwy debiut nastąpi w Dekameronie Boccaccia – od początku tworzony spektakl, w którym gram sześć lub siedem bardzo różnych postaci.

 

Został Pan wrzucony na głęboką wodę! Gra Pan z różnymi partnerkami?

 

Tak, i z różnymi partnerami.

 

Jak się pracuje z reżyserem Igorem Gorzkowskim?

 

Bardzo dobrze! To typ reżysera konkretnego, który zadaje otwierające pytania, ale zostawia też furtki na wypełnienie danej rzeczy sobą, własną kreatywnością, twórczą energią. I niektóre cele wskazuje bardzo konkretnie, inne pozwala nam wypełnić, więc jestem z tej pracy bardzo zadowolony.

 

A jak się Pan odnajduje w języku, bo to przecież tekst z wczesnego włoskiego renesansu?

 

Ciężko! Tłumaczenie jest bardzo dobre, ale nasz mózg już odwykł od mówienia taką okrągłą frazą…

 

I inwersją…

 

Tak, i inwersją. Wydaje się, że tekst już świetnie umiem i mówiłem go bardzo dobrze w kilku przebiegach i nagle „wypada” wszystko. Jeżeli się zmieni jedno słowo w tym schemacie, to mózg reaguje bardzo nerwowo, bo nie lubi zmian i potrafi wyrzucać całe fragmenty z głowy. A tekstu jest dość dużo. Ale wydaje się, że kiedy się to już dobrze osadzi, w przestrzeni, w miejscu – też w postaci: w ruchach, w zachowaniu – to będzie można z racji tej frazy bardzo dużo „lepić” i znajdować rzeczy w tekście, które definiują postać.

 

Jak się Panu pracuje z kolegami? Czerpie Pan z ich doświadczenia, a może oni czerpią z Pana młodości, energii i świeżości spojrzenia? Jak się Panu wydaje?

 

Należałoby ich o to zapytać! Ja na pewno staram się czerpać z doświadczenia kolegów, bo są bardzo pomocni. Czas spędzony przez nich w teatrze robi robotę. I wydaje mi się, że mam się od kogo uczyć, ale mam też punkty zaczepienia, żeby dążyć do sprostania tym wyzwaniom.

 

Granie w wielu miejscach powoduje pewien dyskomfort i nie pozwala się zbyt szybko utożsamić z teatrem. Może z zespołem łatwiej, ale też nie ma Pan swego miejsca, garderoby z kolegą….

 

Tak, śmieję się, że przyszedłem do teatru, który nie istnieje w tym momencie. Dla aktora jest bardzo ważne, by mieć swój kącik, gdzie można przyjść, ćwiczyć…

 

Opuścić postać – na chwilę się zrelaksować, kiedy inni na scenie się pocą?

 

Tak, dokładnie tak. Więc szkoda, ale nie trzeba płakać, a raczej dostosowywać do realiów, które mamy, bo na razie nic z tym nie zrobimy.

 

Czy robi Pan trening przed próbą?

 

Nie zawsze to wychodzi, ale staram się wykonywać minimalną rozgrzewkę i wprowadzić się w stan skupienia. Im bliżej premiery, tym się tego robi więcej, bo ma się większy zasób wiedzy. Oprócz treningu czysto fizycznego, mamy więcej informacji o postaciach i możemy się „rozgrzać umysłowo”.

 

W Nie Teatrze trudno jest próbować na marmurach, bez widowni, nawet wyobrażonej…

 

Jest też mnóstwo luster i mnie to dekoncentruje. Ale trzeba to przełamywać – to świetny trening uwagi, skupienia. Nie ułatwia to zadania, że nie mamy własnej sali, ale sztuce pomaga tego typu utrudnienie. Produktywność i sztuka rodzą się wtedy, kiedy są te nieprzyjemne bodźce, kiedy trzeba szukać, omijać przeszkody i wtedy pojawia się ta iskierka Boża…

 

Z jakim oczekiwaniem podjął Pan pracę w Białymstoku?

 

W szkole dostawałem dużo ról bardzo zgodnych ze mną, po warunkach. W teatrze jest różnie, ale zwłaszcza w filmie tak jest, że gra się to, jak się wygląda. Silny umięśniony mężczyzna zawsze gra takie postacie, bardzo rzadko ze złamaniem tego stereotypu, z pokazaniem jakiejś delikatności. Pokazaniem, że to jak człowiek wygląda, nie musi go określać, że każdy może być inny. W szkole dużo jest tego typu zadań – zgodnych z Tobą. W Akademii trzeba poznać siebie, więc to jest dobre, żeby grać zgodnie ze swoimi cechami charakteru, ze swoimi zachowaniami. A gdy przyszedłem do teatru, oczekiwałem, że dostanę też role, w których jest mi dalej, trudniej, takie, które będą dla mnie wyzwaniem.

 

Czy ma Pan marzenia aktorskie?

 

To kłopotliwe pytanie. Nie miałem nigdy takich marzeń. Chociaż… zawsze chciałem zagrać papieża u Paolo Sorrentino, ale to już było… (śmiech), więc raczej ciężko…

 

Kto wie?! Życzę Panu spełnienia zawodowego i dziękuję za rozmowę.