Traktuję widza bardzo poważnie

Traktuję widza bardzo poważnie

Wywiad z Witoldem Mazurkiewiczem – reżyserem „Wszystko w rodzinie”, najnowszego spektaklu Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku.

Czy jest Pan dzieckiem szczęścia? Poznaliśmy się w 1997 r. na organizowanym przeze mnie spektaklu w Suwałkach. Był Pan wtedy u progu swojej kariery zawodowej. Od razu 20 nagród za „Ferdydurke” Gombrowicza – drugi spektakl realizowany razem z Januszem Opryńskim z Teatru Provisorium. Jak wpływa na artystę sukces u progu kariery?

 

Sukces? No tak, sukces niewątpliwy. Teraz mogę o tym mówić z perspektywy czasu, bo wtedy oczywiście cieszyliśmy się z „Ferdydurke” i jej nagród. Dziś pewnie już niezliczonych. To był jakiś spektakularny sukces tego przedstawienia. Nie wiem, czy wtedy myślałem, jak to wpłynie na jakąkolwiek naszą karierę, bo myśmy poniesieni tym sukcesem „Ferdydurke” kilkanaście lat nie wysiadali z samochodu, samolotu – podróżowali po całym świecie z tym spektaklem. A później (może złe słowo, ale trochę prawdziwe) „odcinaliśmy kupony” od sukcesu „Ferdydurke” i podróżowaliśmy również z innymi spektaklami. Czy to się nazywa „być dzieckiem szczęścia”? W pewnym sensie… tak, ale to też był efekt okupiony ciężką pracą. Myśmy naprawdę wtedy temu teatrowi poświęcili życie i osobiste, prywatne, no i to zafunkcjonowało. Potem, powtarzając za mistrzem Grotowskim: każdy taki zespół ma żywot psa,  mniej więcej kilkanaście lat… Tak mówił o takich zespołach, które są  stworzone do pracy, myślę, że i o swoim także…

 

Ale Janusz Opryński pracował dużo wcześniej?

 

No tak, ale ta formuła też się wyczerpywała. Opryński pracował wcześniej w formacji, która miała tylko i wyłącznie ten sam szyld: Provisorium, natomiast zespół, skład zmieniał się. Kiedy poznałem Opryńskiego, myślał o rozwiązaniu zespołu, dlatego że został sam z Jackiem Brzezińskim, a my jako Kompania Teatr spadliśmy trochę jak spadochroniarze do Centrum Kultury w Lublinie. Ja wtedy pożegnałem się z teatrem instytucjonalnym. Postanowiłem założyć swój własny i wówczas właśnie powstała „Dżuma, czyli koniec wieku” najpierw, a potem „Ferdydurke”, o której rozmawiamy. No i to tak trwało kilkanaście lat, piętnaście z okładem i formuła też zaczęła się wyczerpywać. To trzeba sobie jasno powiedzieć.

 

I dlatego Pan odszedł z Lublina od Opryńskiego?

 

Myśmy się rozstali na pewno w przyjaźni, ale już nie w miłości. To była już historia…

 

Zakończona?

 

Zakończona. I jest do dzisiaj, mimo że Janusz pracował u mnie w Teatrze Polskim w Bielsku Białej. Zrealizował znakomitego „Św. Idiotę” wg Dostojewskiego. Tak, że nasza artystyczna rzeczywistość jeszcze się chyba nie wyczerpała. Natomiast jako zespół, jako tandem reżyserski zakończyliśmy współpracę lat temu 10. I to chyba bezpowrotnie.

 

Nie było Panu trudno potem przenieść się do Teatru Rampa, na Scenę Kameralną? To zupełnie inny kierunek. Inna forma.

 

Tak… Ale to też był pewien rodzaj poszukiwania. Teatr interesował mnie zawsze jako zjawisko powtarzalne.  Nie bez przyczyny powstał byt złożony z Teatru Provisorium, który był teatrem alternatywnym i Kompanii, która wywodziła się z teatru repertuarowego. To dało nową jakość. To ja byłem tym teatrem instytucjonalnym.

 

Dziwiłam się Januszowi Opryńskiemu… Takie połączenie alternatywy kontestującej instytucjonalny teatr z jego przedstawicielami? Ale on musiał wtedy tego potrzebować.

 

Tak, potrzebował. Myśmy mieli inny sposób pracy, inne spojrzenie na teatr, inną pracę z aktorem przede wszystkim. Efekt był zdecydowanie…

 

Wspaniały!

 

Fajny, tak? Powstała rzecz nowa, więc to się opłacało. A ja wróciłem do korzeni. Nie lubiłem improwizacji i dalej nie lubię. Jestem zdania, że reżyser powinien być na tyle przygotowany do pracy z aktorami, aby nie musieć poprzez improwizację poszukiwać efektu – tego, co chce uzyskać. I to mnie ciągnęło do pracy z dramatem, do pracy z aktorem. Oczywiście to nie jest pozbawione poszukiwań, ale to są nieco inne poszukiwania.

 

Czyli partyturę ma Pan zawczasu przygotowaną?

 

Tak. Wiem, co chcę uzyskać w konsekwencji. To jest mój żywioł w reżyserii. Takie poszukiwania w tę stronę są ciekawsze dla mnie.

 

Chciałabym jeszcze kontynuować, jeśli Pan pozwoli, wątek Pańskiej kariery. Spektakularna wygrana w konkursie na Dyrektora Teatru Polskiego w Bielsku-Białej – w takim towarzystwie? Jak się pan poczuł, kiedy wygrał Pan ze znakomitymi konkurentami?

 

Tak, było 33 kandydatów wtedy, bardzo mocnych, bardzo  silnych. Wprawdzie miałem doświadczenie w zarządzaniu i dużym festiwalem „Sąsiedzi” w Lublinie, i teatrem naszym od strony administracyjnej i artystycznej. Potem Teatr Rampa. Teatr Polski to taki powrót do korzeni, bo ja się urodziłem w Bielsku-Białej.

 

Właśnie chciałam zapytać, czy nie kierował Panem sentyment?

 

Na pewno. Ale to był dobry teatr, do którego mnie ciągnęło. Ja tam grałem, trochę reżyserowałem. Kiedy się pojawiała możliwość wzięcia udziału w tym konkursie, to uczyniłem. Ale nie umiem powiedzieć, jak się czułem. No, dobrze się czułem… (śmiech)

 

To jest fajne,  w tym miejscu, w którym jest się docenionym!

 

To pewnie, i to jeszcze, jak Pani mówi, w takim „towarzystwie”… Ważne, że jestem już siódmy rok. Wiedzie się mnie i mojemu zespołowi całkiem dobrze. Kiedy obejmowałem teatr, bardzo dobry zresztą, jak wtedy uważałem, mógł się poszczycić 50 – 60 tysiącami widzów w sezonie, a w tym roku… 97 tysięcy. Czasami się zastanawiam, gdzie jest granica tego powodzenia wśród widzów, bo teatr ma ograniczoną liczbę miejsc, rok liczbę dni, a my ciągle gdzieś… Zastanawiam się, co się stanie, jak któregoś roku będziemy mieli o 2 – 3 tys. mniej widzów? Powiedzą, że teatr się kończy…

 

Pytanie, gdzie jest klucz do sukcesu? Czy to jest publiczność chodząca do teatru od lat,  czy to są Pańskie wybory artystyczne?

 

Wszystko po trochu, na pewno repertuar, na pewno to, że traktujemy widza bardzo poważnie. Bielsk traktuję jako miasto monoteatralne, gdzie repertuar winien być, moim zdaniem, taki, jakie jest społeczeństwo, czyli zróżnicowany, eklektyczny. Od eksperymentu, teatru awangardowego, po komedię, po farsę. Ale jest też musical, bo mam świetnie śpiewający zespół, jest klasyka. Jest teatr środka. I to wszystko musi mieć jeden wspólny mianownik, czyli bardzo profesjonalne i poważne podejście do pracy. Myślę, że z takim samym zapałem i pasją mój zespół podchodzi do farsy, jak i do eksperymentu. I z tym samym podejściem do widza. Dlatego widz też nie wychodzi z naszego teatru oszukany, zawiedziony czy w jakimś niedostatku.

 

Chciałam zapytać o cykl Polski Off-Road w Teatrze Polskim w Bielsku. Teraz Pana pozycja na scenie polskiej jest bardzo silna. Ale w tle ma Pan te wszystkie nagrody w świecie za współpracę z teatrem alternatywnym…

 

Wszystkie nagrody cieszą mnie tak samo – tak jak ta, którą dostałem wczoraj, czyli nagroda publiczności za „Mayday’a” na festiwalu FUNfest w Bielsku-Białej. A tamte nagrody… Mamy je “w worku”. Wszystkie, nawet moje indywidualne aktorskie czy reżyserskie, traktuję jako zespołowe, bo wynikały ze wspólnej pracy naszego teatru. Później miałem parę ciekawych i ważnych nagród. Tak sobie osładzamy nimi życie, ale nie są najistotniejsze. Choć bardzo ważne. Wiadomo, że artysta jest istotą próżną i że nagrody robią nam wielką przyjemność. Mnie też, nie ukrywam tego.

 

Ale Polski Off-Road nie jest kontynuacją. To bardziej próba pokazania moim kolegom z zespołu, że mogą do pewnego stopnia kształtować swoją drogę, bo to ja ich zachęcam, by przynosili mi teksty, które chcieliby zrobić. Stąd to się nazywa Off-Road, choć idzie w głównym nurcie teatru. Mała Scena od paru lat znakomicie funkcjonuje, bo publiczność w tej chwili ją traktuje na równi ze Sceną Dużą w Teatrze Polskim, która zawsze była taka nobilitująca. Bo ten mój teatr to jest bombonierka, która kończy 130 lat w tym roku. I zawsze to było wyjście do… teatru. A Mała Scena, jak wiele podobnych w całym kraju, jest sceną kameralną, a teraz gramy średnio 20 razy w ciągu miesiąca.

 

To bardzo dużo. To znaczy, że przyzwyczaił Pan publiczność do swoich wyborów.

 

Różne rzeczy gramy tam. Teraz premiera Ingmara Vilquista „Beztlenowce”, czyli rzecz wysublimowana i niełatwa… wcześniej „Pustostan” Maliny Prześlugi czy „Humanka” Jarosława Murawskiego.

 

A jak Pan ocenia podlaską publiczność? Reżyseruje Pan „Wszystko w rodzinie”. To druga Pańska realizacja po „Mayday’u” w Białymstoku?

 

Tak. Druga. Ja niewiele znam tę publiczność. Wiem, że „Mayday” cieszy się popularnością od dwóch sezonów i życzę kolejnych.  Nie pytałem o wyniki, ale widzę, że teatr przyciąga coraz większe rzesze widzów. „Wszystko w rodzinie” – to również farsa. Akurat tę z moich propozycji wybrał dyrektor Półtorak, bo ją realizowałem już u siebie i jest sprawdzona. Wiem, że na pewno będzie cieszyła się popularnością. Ludzie chcą się śmiać, chcą dobrze zrealizowanych komedii i fars. I uciekanie przed tym jest błędem, przynajmniej w miastach, w których istnieje jeden teatr dramatyczny.

 

Co tym razem proponuje Pan białostockiemu widzowi oprócz porcji rozrywki? 

 

Dobre aktorstwo. Matematykę. Precyzję, która rządzi farsą. I wykonanie. To wszystko są składowe dobrej farsy. I najważniejsze, znakomicie napisany tekst Cooney’a, który jest mistrzem tego gatunku.

 

Ale będzie Pan coś zmieniał, czy to jest przeniesienie jeden do jednego?

 

Nie, to nie jest przeniesienie. To jest na nowo tworzony spektakl z inną scenografią, choć z tą samą ścieżką muzyczną, którą stworzyłem do tego przedstawienia. To są dwa zupełnie inne byty, bo farsę tworzą w lwiej części aktorzy, ludzie. To na nich się pracuje. Farsa rządzi się swoimi prawami, których ja specjalnie nie chcę zmieniać. Upieram się tylko przy tym, żeby to było zrobione z największą pieczołowitością i estetycznie. I wielką wagę przykładam, co, mam nadzieję, będzie widoczne – do scenografii, kostiumu i do profesjonalnego wykonania.

 

Jak się Panu pracuje z naszymi aktorami? Jakim Pan jest reżyserem? Czy bardzo wymagającym?

 

To proszę już pytać aktorów.

 

Już zauważyłam, jaką wielką estymą darzą Pana.

 

Tak? Dobrze mi się pracuje, dlatego wróciłem, bo tu było fajnie pracować nad Mayday’em  i  parę osób z tego przedstawienia pracuje ze mną nad nowym tytułem.

 

Czy poza reżyserowaniem i zarządzaniem teatrem Pan jeszcze gra? Czy nie ma już potrzeby grania tak zrealizowany artysta?

 

Potrzeba, bardziej tęsknota jakaś oczywiście za sceną istnieje i raz na parę lat daję sobie przyjemność bycia z kolegami na scenie w jakiejś małej roli.

 

Czy jest pan artystą spełnionym?

 

Jeśli coś takiego istnieje w ogóle, to … tak. Grzeszyłbym, gdybym mówił, patrząc wstecz, że coś nie tak. Wszystko tak, może nawet lepiej niż tak.  Dbam teraz o to, by ludzie którzy zostali postawieni pod moim zarządem czy liderowaniem, mogli czuć się spełnieni. A ja mam wrażenie, że moi aktorzy chodzą z podniesionym czołem, że są dumni z tego zawodu, który uprawiają, że się z niego utrzymują na całkiem niezłym poziomie. I to jest moje spełnienie.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Ja dziękuję.

 

Rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz – Kierownik Literacki Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku.