SZALENI BIG BEATOWCY

SZALENI BIG BEATOWCY

Ostatni romantyk PRL-u, dziś kierownik administracyjny Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku – Tadeusz Kuczyński oraz perkusista z przełomu lat 60 i 70, czyli powolnego końca dekady big-beatu i narodzin nowej jakości w polskiej muzyce rozrywkowej i rockowej, dziś konserwator w tym samym teatrze – Lech Sarnacki.

AGNIESZKA KORYTKOWSKA–MAZUR: Tadeusz, trzymasz tu wiele zeszytów z wycinkami prasowymi, zdjęciami, ręcznie przepisywanymi piosenkami i informacjami. Widnieją tu daty od 1965 do 1975 roku. Kompletowanie tych zeszytów musiało pochłaniać mnóstwo czasu. Co skłoniło cię do tworzenia takiej skrupulatnej i systematycznej dokumentacji?

TADEUSZ KUCZYŃSKI: Najbardziej interesowały mnie historie związane z powstawaniem zespołów, archiwalne materiały dotyczące składów zespołów, „transferów” muzyków do innych grup i historii z tym związanych. To wszystko było fascynujące! Codziennie biegałem do kiosku i szukałem gazet, które dostarczały takich nowinek. Najpierw był to „Sztandar młodych” z cudownymi rubrykami: „Zawracanie gitary”, czy „Muzyka niepoważna” Romana Waschko, później „Metronom” Dariusza Michalskiego, którego sobie najbardziej chyba do dzisiaj cenię, jako znawcę muzyki tamtego czasu.

A.K.M.: Muzyka wypełniała wam każdy dzień życia. Skąd się wzięła taka pasja? Była powszechnym znakiem czasów waszej młodości?

T.K: U mnie to wzięło się samoczynnie. Kochałem muzykę od najmłodszych lat. Nie wiem skąd, ale poczułem chęć słuchania tej muzyki. Wszystkie inne zajęcia schodziły na dalszy plan.

LECH SARNACKI: W moim domu zawsze było dużo muzyki. W czasach PRL-u moi rodzice, z okazji swoich imienin, organizowali przyjęcia z tańcami dla swoich przyjaciół. W związku z tym, skoro były tańce, to musiał być i podkład muzyczny. Dbał o to mój ojciec, który kupował dużo płyt z różnym repertuarem. Do odtwarzania tych płyt zakupił adapter. Nie było to słynne „BAMBINO” ze wzmacniaczem i głośnikiem, które pojawiło się na naszym polskim rynku trochę później. Nasz gramofon to był typowy dek, który podłączało się do radia marki „TATRY”, które w przyszłości służyło jako wzmacniacz do gitary. I teraz pojawia się historia mojej starszej siostry. Odsłuchiwała ona w mojej obecności te wszystkie płyty, kiedy ja w tym samym pokoju prowadziłem wielkie bitwy moimi żołnierzykami. Potrafiła również wciągnąć mnie do tańca. Jednym z tych pierwszych tańców był „Let’s kiss”. Myślę więc, że to już w tamtym czasie ziarno zostało zasiane.

A.K.M.: W waszych domach słuchało się muzyki?

T.K.: Przyjechałem do Polski jako repatriant, w ostatniej fazie repatriacji w 1958 roku, w tym samym roku, w którym przyjechał tu także Czesław Juliusz Wydrzycki (Niemen). Kto wie, czy nie jechaliśmy nawet tym samym pociągiem? (śmiech). Wśród wiezionego ze Związku Radzieckiego dobytku był zabytkowy adapter produkcji radzieckiej – patefon z wymienialnymi igłami – na 78 obrotów, ale przede wszystkim telewizor „BIAŁORUŚ – 4”.Takie duże pudło z maleńkim ekranikiem i otwieranym od góry adapterem oraz radiem z pokrętłami z przodu. Do tego spora kolekcja płyt, ale przeważnie rosyjskich z takimi piosenkami jak: „Podmoskownyje wieczera”, „Rabinuszka”, „Rossija, Rodina moja”. Przywieźliśmy też ze sobą radio lampowe „MIŃSK”. Dopiero tu w Polsce, tak od 1959 roku mogłem usłyszeć nagrania tych zagranicznych wspaniałych rock and rollowców. Wkrótce pojawił się w kraju pierwszy zespół młodzieżowy „Rhythm & Blues”, który powstał wtedy w gdańskim klubie studenckim „Żak”. Jego nagrania radiowe to był dopiero szał. W tym czasie słuchałem także i tych poważniejszych wykonawców: Jerzego Połomskiego, Sławy Przybylskiej, na płytach na 78 obrotów.

L.S.: Tak, jak mówiłem wcześniej, za sprawą mojej siostry, muzyka była wszechobecna w naszym domu.  W drugiej połowie lat 60-tych, co już bardzo dobrze pamiętam, do naszego mieszkania przychodziło dużo koleżanek i kolegów siostry, którzy przynosili ze sobą mnóstwo płyt. Były to różne wydawnictwa: płyty pocztówkowe, małe płytki „czwórki”, single no i te, które na mnie robiły wielkie wrażenie: płyty długogrające z pięknymi kolorowymi okładkami. Większość tego, co przynosili zostawiali u nas w domu, a ja to wszystko przesłuchiwałem i marzyłem, że w przyszłości też będę grał w zespole i będę sławny. To właśnie wtedy poznałem wszystkie te kapele i wokalistów, którzy byli w czasach złotej ery polskiego big – beatu najważniejsi: Czerwono – Czarni, Niebiesko Czarni, Tajfuny, Piotr Szczepanik, Czerwone Gitary, Czesław Niemen i jego Akwarele, Skaldowie oraz wiele, wiele innych.

A.K.M.: Skąd braliście te swoje wymarzone płyty?

T.K.: W księgarniach już można było, oprócz tych długogrających płyt, dostać te pierwsze „czwórki”. Akurat wtedy w 1961 r. ukazała się także słynna „czwórka” Czerwono – Czarnych. To była ich pierwsza płyta z tzw. młodzieżową muzyką, zawierająca utwory zagraniczne. Zaraz za nią Czerwono – Czarni wydali jeszcze kilka płytek w języku angielskim w wykonaniu ówczesnych solistów: Janusza Godlewskiego, Michaja Burano, Toni Keczera, Marka Tarnowskiego.

L.S.: Podstawą była płytoteka taty, oraz to co przynosili znajomi siostry. Kiedy już zacząłem dostawać kieszonkowe sam starałem się kupować płyty w księgarniach w dziale muzycznym, oczywiście to, co było w owym czasie dostępne. Księgarnie i znajomi, to było główne źródło, gdyż zanim pojawią się w naszym mieście giełdy płytowe musiało upłynąć jeszcze trochę czasu. Kolejnym źródłem był też bazar Różyckiego w Warszawie. Siostra jadąc tam ze znajomymi po modne wówczas ciuchy, coś tam zawsze mi przywiozła zachodniego. Natomiast najlepszymi dostawcami byli marynarze.

A.K.M.: Marynarze? W Białymstoku?

L.S.: Tak, było kilka możliwości: albo ktoś miał w rodzinie marynarza – to najlepsza opcja, albo mieszkał na wybrzeżu i umiał się z tymi marynarzami dogadać, lub gdy miało się rodzinę za granicą. Koleżanka mojej siostry miała rodzinę w Anglii, która przysłała jej dwie pierwsze płyty The Beatles. Ile robiłem podchodów, żeby mi je pokazała i pozwoliła dotknąć. Moje prośby, nawet na kolanach, były przez nią ignorowane. Jak ja wtedy jej nienawidziłem. Wreszcie uległa i powiedziała kiedy mogę przyjść do niej pod okno, to wtedy mi te płyty pokaże. Oczywiście pokazała, ale przez szybę. Jak ja tę szybę gładziłem ręką, jakbym dotykał świętej relikwii… Gdy byłem starszy to pożyczyła mi je do posłuchania. Kombinowałem na różne sposoby, aby mi je sprzedała. Była jednak nieugięta.

A.K.M.: Tęsknicie do stylu tamtych lat? Wierzę, że wywierał na was ogromny wpływ. Pamiętacie pierwsze płyty albo ulubione płyty, które kupiliście?

T.K.: Long-play „Popołudnie z młodością” i Piotr Szczepanik. Przy okazji – „Popołudnie z młodością” – to tytuł najlepszej audycji radiowej, bardzo popularnej w latach 60-tych, nadawanej wtedy codziennie o godz. 16:00. W jej ramach powstało słynne „Studio Rytm”, które nadawało najlepsze utwory wykonawców młodzieżowych polskich i zagranicznych. Wracam znów do płyt. Jak już wcześniej wspominałem, na moim adapterze – tym z telewizora, była możliwość odsłuchania płyt tylko na 33, 16 i 78 obrotów. Nie mogłem ciągle jednak odtwarzać tych najlepszych wówczas „czwórek” na 45 obrotów. Zabawnie to wyglądało, gdy wkładałem taką „czwórkę” na talerz adapteru na 33 obroty, ale tak mnie ta muzyka pociągała, że słuchałem jej w zwolnionej wersji.

L.S.: Tamte czasy, które obserwowałem z perspektywy jeszcze dziecka, a potem nastolatka, w moim odczuciu, były tak bardzo ekscytujące, takie nowe i trochę zbuntowane. Inny styl ubierania się młodych ludzi, długie włosy zapuszczane przez chłopców, ta nowa muzyka, której starsi ludzie nie rozumieli i te słynne prywatki, o których śpiewał w latach 80-tych Wojciech Gąsowski. Młodzież poczuła, że ma coś nowego, coś swojego. Dlatego też po tylu latach jest trudno odpowiedzieć na to pytanie o pierwsze kupione i ulubione płyty. W moim przypadku wszystko, co kupiłem w tym okresie, jak i w późniejszych latach, traktuję na równi. Dzisiaj, kiedy zaczyna brakować miejsca na moją kolekcję, myślę, że taka odpowiedź jest najlepsza.

A.K.M.: Popularna była już wtedy moda na spotkania w gronach znajomych, by wspólnie słuchać płyt?

T.K.: We wczesnych latach 60-tych – adaptery – to był drogi sprzęt. Jedyną okazją przynajmniej dla mnie, by posłuchać swoich płytek „czwórek” na 45 obrotów, był na przykład przyjazd karuzeli.

A.K.M.: Karuzeli? Lunaparku?

T.K.: Oni zawsze puszczali muzykę z okienka kasy biletowej, która rozbrzmiewała w całym lunaparku. Za każdym razem, gdy taka karuzela przyjeżdżała, zabierałem pod pachę swoją, coraz większą kolekcję „czwórek”, których nigdzie nie mogłem słuchać. W drugą rękę brałem jakiś kwiatek czy czekoladkę i szedłem do tego okienka ubłagać panią, by pozwoliła mi odtworzyć te moje płytki.  Zamiast zawsze odtwarzanych tam nagrań, np. Kurtycza lub Połomskiego, nagle stałem i słyszałem z tych głośników w lunaparku Czerwone Gitary, Krystynę Konarską, Tajfuny z ich pierwszymi utworami instrumentalnymi. Boże, jak się to wtedy przeżywało!

A.K.M.: To sytuacja odświętna, a jak sobie radziłeś na co dzień, nie mając gdzie słuchać wszystkich zdobytych płyt?

T.K.: Innym miejscem było moje ulubione kino „Znicz” w Bielsku Podlaskim. Jako małe dziecko chodziłem tam na poranki, na które przychodziliśmy zawsze dużo, dużo wcześniej. Przed każdym seansem były tam puszczane melodie z pierwszych „czwóreczek”. Zasłuchiwałem się wtedy w odtwarzanej tam często płycie „Niebiesko – Czarnych” pt. „Na swojską nutę” ze wszystkimi tymi „Głębokimi studzienkami”, czy innymi piosenkami w stylu „Gdybym to ja miała”. Tego się słuchało.

A.K.M.: Tadeusz, Ty przez całe lata byłeś wokalistą w zespole, pan, panie Leszku – perkusistą. Kiedy zaczęła się wasza poważna przygoda z muzyką? Czy był taki moment, gdy podjęliście taką decyzję, że muzyka będzie waszym drugim życiem?

T.K.: Prawdziwa przygoda zaczęła się wtedy, gdy namówiłem ojca do zakupu legendarnego adapteru „BAMBINO”. Byłem wtedy w piątej klasie szkoły podstawowej. Nareszcie mogłem słuchać do oporu tych wszystkich zakupionych wcześniej płytek na 45 obrotów. Szczyt moich marzeń.

L.S.: Myślę, że to w dużej mierze zasługa mojej siostry. To ona podpowiadała mi jak mam się modnie ubierać, a przede wszystkim nie odganiała mnie od swoich przyjaciół. Pamiętam, że miała chłopaka gitarzystę, który przyszedł do nas ze swoją gitarą i podłączył ją do radia. Gdy zobaczyłem ten jej żółty kolor, to nie marzyłem już o niczym innym. Błagałem rodziców, żeby kupili mi taką samą gitarę, chociaż nie wiedziałem jak na niej grać. Oczywiście nie spełnili moich marzeń, bo taka żółta czeska „Jolana” była poza zasięgiem ich możliwości finansowych. Ale już w piątej klasie podstawówki w roku 1968 moje marzenia zaczęły się pomału realizować. Założyliśmy z kolegami pierwszy zespół. Bardzo mocno wspierał nas nauczyciel od prac technicznych. To razem z nim zrobiliśmy pierwsze kolumny głośnikowe. Potem namówiliśmy zastępcę dyrektora szkoły na kupno sprzętu. Tym dyrektorem była mama naszego gitarzysty, dlatego tu mieliśmy już wyjątkowo łatwo. Po południu byliśmy w sklepie, a wieczorem siedziałem już za skromnym zestawem perkusyjnym. Podniecenie niesamowite! Klamka zapadła – zawojujemy świat!

A.K.M.: Mówicie panowie o swojej pasji z taką miłością, jaką obdarza się ukochaną osobę. Czasy trudne, sprzęt niewystarczający, płyty trudne do zdobycia, a muzyka wciąż na pierwszym miejscu. Czy to właśnie z tego powodu, że tak trudno to przychodziło, bardziej się szanowało swoje zdobycze?

T.K.: Muzyka była ważna, ale kobiety, wtedy dziewczyny, też miały swoje miejsce. Ja zawsze lubiłem kobiety. Bardzo! Jak można kochać muzykę i nie lubić kobiet ?!

L.S.: Z moją żoną byliśmy już parą po skończeniu szkoły podstawowej, a zaczęło się to na tradycyjnym balu z okazji zakończenia ósmych klas. Już wtedy zacząłem obracać się wśród lokalnych zespołów, więc załatwiłem swoich znajomych, którzy potem grali na tym balu. Przechadzając się po sali dostrzegłem piękną dziewczynę o długich blond włosach. Podbiegłem do chłopaków z kapeli i poprosiłem żeby zagrali utwór Krzysztofa Klenczona i jego Trzech Koron „Czyjaś dziewczyna”. Poprosiłem ją do tańca i tak oto zaczęła się nasza miłość, a ten utwór stał się naszą piosenką, którą gramy zawsze z okazji kolejnych rocznic poznania – 14 czerwca.

A.K.M.: Pamiętacie choć jeden taki dzień, w którym nie słuchaliście muzyki?

T.K.: Nie było takiego dnia! Nawet jak szło się ulicą, nuciło się aktualne przeboje.

L.S.: Pamiętam, że jak się uczyłem czy odrabiałem pracę domową, zawsze grała muzyka. Wszyscy się dziwili jak można tak się uczyć, a dla mnie byłoby to dziwne gdybym robił to bez muzyki.

A.K.M.: Byliście pewnie też na wszystkich ważnych koncertach?

T.K.: Miałem wielkie szczęście do koncertów. Dzisiaj, tak sobie myślę, że jestem tym wybrańcem i szczęśliwcem, który oglądał prawie wszystkie grupy. To wspomniane kino „Znicz” w Bielsku było prawdziwą mekką, do której zjeżdżały wszystkie te zespoły, m.in.: „Tajfuny”, „Czerwono-Czarni”, „Niebiesko-Czarni”, „Czerwone Gitary”, Niemen i „Akwarele”, „Blackout”, a później „Breakout”, „Trubadurzy”, „ABC” – Andrzeja Nebeskiego, „Dwa Plus Jeden”, „Trzy Korony”, „No To Co”, „Waganci” z Anną Marią Szmeterling (Anna Jantar), „Wiślanie”, „Bractwo Kurkowe” Piotra Janczerskiego, „Drumlersi” z Sonią Sulim (Halina Frąckowiak), „En Face” Jerzego Grunwalda, „Filipinki” i wielu, wielu innych. Był tam również nestor polskiej piosenki Mieczysław Fogg ze swoim żeńskim zespołem „Baby Jagi”. Jestem w posiadaniu Jego autografu. To prawdziwy skarb.

L.S.: Niedawno przeczytaliśmy z Tadeuszem, w książce Marka Karewicza, nadwornego fotografa big beatu i autora okładek płyt, jak wyglądało sprowadzanie tych wszystkich zespołów do tych kin. „W Estradzie Szczecińskiej pracował niejaki Jerzy Kosiński, niezłomny człowiek interesu, kochający zarabiać pieniądze i potrafiący naginać przepisy. Stosował bardzo prosty patent – najpierw w wybranym kinie wykupował tanie, bo dotowane przez państwo, bilety na wszystkie seanse. Potem w tymże kinie organizowano koncert któregoś z modnych artystów np. zespołu big beatowego. Na koncerty – dwa, trzy, a nawet cztery dziennie – sprzedawano nowe, kilkukrotnie droższe bilety. Wszyscy byli szczęśliwi. Kierownik kina, bo mógł wykazać wysoką frekwencję na seansach, za co dostawał premię i działkę od organizatora; organizator, bo media, plakatowanie i obsługę opłacało państwo, więc w jego rękach pozostawała większość wpływów, mógł więc płacić muzykom więcej, niż przewidywała ustawa. Złoty interes, dlatego na okrągło, z miasta do miasta, kursowały wesołe autobusy, wożące składanki estradowe i kolorowe zespoły big beatowe.

A.K.M.: Nie mogę tego dotknąć, bo to jak fragment świętego obrazka, ale ten podarty plakat, który tutaj leży, zrywałeś nocą przy okazji jednego z takich koncertów?

T.K.: To jeden z pierwszych kolorowych plakatów „Czerwonych Gitar”, które grały wtedy w Bielsku w kinie „Znicz”. Plakaty znikały w przeciągu kilkunastu minut. Został tylko jeden, bo wisiał przy samym posterunku milicji obywatelskiej. Namówiłem ojca, wstaliśmy zimą o pierwszej w nocy i poszliśmy. Nie było wtedy kamer. Ojciec stał na czatach, a ja ten plakat próbowałem oderwać. Nie udawało mi się, ale nawet te kawałki trzymam, jak wielkie moje wspomnienie. Bardzo lubię do tego wracać, do tych kawałków papieru, bo przypominają mi tę wielką pasję.

L.S.: To był wspaniały czas!

AKM: Dziękuję za rozmowę.

Fot. Bartek Warzecha