Nie wyobrażam sobie świata bez muzyki! – rozmowa ze słynnym chopinistą Januszem Olejniczakiem

Nie wyobrażam sobie świata bez muzyki! – rozmowa ze słynnym chopinistą Januszem Olejniczakiem

Nie wyobrażam sobie świata bez muzyki! – ze słynnym chopinistą Januszem Olejniczakiem rozmawia Jolanta Hinc-Mackiewicz – kierownik literacki

 

 

Czy muzyka jest najważniejsza w Pana życiu?

 

Tak, jest! To brzmi bardzo górnolotnie. Natomiast nie mogę się przed tym bronić, bo od kiedy byłem dzieckiem, wszystko kręci się wokół muzyki. Wszyscy od początku wiedzieli, że będę pianistą, choć rodzina nie była muzyczna. Gdy miałem pięć lat, nauczyłem się grać sam najpierw jedną, potem dwiema rękoma. Dzięki ojcu poznałem nuty, choć nie był muzykiem, ale jako samouk potrafił zagrać na wielu instrumentach. Ojciec mnie uczył także przedwojennych tang, a wujek booggy-woogie i podstaw takiego grania, bo był jednym z pierwszych polskich jazzmanów.

 

Kiedy Pan uświadomił sobie, że to muzyka będzie dominantą Pańskiego życia zawodowego i kariery?

 

Pod względem artystycznym wszystko szło szybko, bardzo równomiernie, cały czas bez problemów. Kiedy poszedłem do szkoły muzycznej, to już grałem. Znałem nuty, więc chodzenie do szkoły było dla mnie czystą przyjemnością. Miałem czas na piłkę, kolegów i na konkursy dla dzieci – mniej ich było – dzięki Bogu, niż teraz! Muzyka była zawsze, ale o wszystkim zdecydował fakt, że Międzynarodowy Konkurs Chopinowski zdarzył się tak wcześnie w moim życiu.

 

Był Pan najmłodszym uczestnikiem w jego ósmej edycji?

 

Skończyłem wtedy osiemnaście lat, ale miałem szesnaście, kiedy zacząłem się przygotowywać. Trochę starsze dziecko. W tej chwili to prawie normalne, że osiemnastolatek bierze udział w konkursie. Wtedy można było pomarzyć! A cóż dopiero przebić się przez polskie zwyczaje, żeby to nie wyglądało na przerost ambicji profesorów czy rodziców lub moich! Jak się przygotowywałem do tego konkursu, uważałem, że do mnie mówią po chińsku, że to za wcześnie. Sukcesy u publiczności na innych wcześniejszych konkursach – mnie nie przekonywały. Moim marzeniem było, by w pierwszym etapie nie skompromitować się przed publicznością i odpaść z honorem! Aby pokazać się i zostać zauważonym, a zaraz potem uczyć się dalej!

 

A okazało się, że doszedł Pan do finału…

 

I jeszcze nagroda. Nie zdawałem sobie sprawy, że to jest pewnego rodzaju paszport na całe życie.

 

Czy rzeczywiście nagroda w Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim otwiera pianiście drogę kariery?

 

Tak! W dalszym ciągu nasz warszawski jest jednym z trzech najbardziej liczących się konkursów pianistycznych. Obecnie jest ich taka ilość, że pozostałe się nie liczą. W 1970 r. nie wygrałem, ale byłem w finale i otrzymałem szóstą nagrodę. Jednak to jest sztuka, żeby się utrzymać kilkadziesiąt lat w tym artystycznym zawodzie wśród liczących się pianistów.

Powrócę jednak do pierwszego pytania – muzyka? Nie wyobrażam sobie świata bez muzyki! Wyobrażam sobie, że nie ćwiczę, bo to jest normalna praca, która męczy! Zdarza się, że sobie usiądę i pogram dla przyjemności. Jednak gdy widzę fortepian, to wiem, ile i co mam zrobić. Nie mówiąc o tym, że koncerty zawsze mnie strasznie kosztowały. To nie przechodzi z wiekiem, bo rośnie poczucie odpowiedzialności.

 

Jest Pan bardzo skromny!

 

Nie. Byłem normalny, bo wiedziałem, jak chciałbym naprawdę grać i jak można grać. Miałem swoich idoli z początku 20. wieku: Horowitz, Rubinstein, Friedman, Busoni, Paderewski, Hofmann, Rachmaninow…

 

Czy wymieni Pan wśród mistrzów także swoich nauczycieli?

 

Tak. Uczyłem się u Witolda Małcużyńskiego. To była ważna osoba, ale najważniejsza była profesor Luiza Walewska.

 

To była Pańska pierwsza nauczycielka?

 

Tak, w zasadzie doprowadziła mnie do konkursu, bo Ryszarda Baksta zmuszono do wyjazdu w 1969. Pamiętam go na Dworcu Gdańskim w Warszawie – widziałem wtedy po raz pierwszy mężczyznę płaczącego i złamanego. Zostawił mnie swojemu profesorowi, czyli Zbigniewowi Drzewieckiemu, który był nestorem polskiej pianistyki.

 

Przedwojenna sława…

 

I co to była za osobowość! Był zaprzyjaźniony z Karolem Szymanowskim, z Arturem Rubinsteinem. Opowiadał, jak się bawili w Adrii przed wojną! Kolejnym moim profesorem był Witold Małcużyński. Od niego dużo dowiedziałem się o świecie. W Ameryce Południowej w pewnym okresie Małcużyński był bardziej znany od Rubinsteina. Kiedy jeździłem po Chile, Argentynie, Urugwaju to nie było sali koncertowej, w której nie wisiałoby jego zdjęcie! Mało tego, gdy grałem po raz pierwszy w Buenos Aires, a stary kelner dowiedział się, skąd pochodzę, zapytał, czy znam Małcużyńskiego – „bo taki wielki pianista z Polski, on go jeszcze pamięta!”.

 

W białostockim Teatrze Dramatycznym prezentujemy autobiograficzną historię Érica-Emmanuela Schmitta i jego polskiej nauczycielki muzyki. Na czym kiedyś polegała relacja mistrz-uczeń?

 

Adam Opatowicz – reżyser przedstawienia „Pani Pylińska i sekret Chopina” świetnie to uchwycił. To się nie kończyło na 45-minutowym spotkaniu. Trzeba porozmawiać ze studentem, zorientować się, co mu „w duszy gra”. Dlatego kiedyś mistrz spędzał całe dnie, mając jednego czy dwóch uczniów! Wtedy można było powiedzieć, że to był mój Mistrz.

 

Co decyduje o Pańskich wyborach jako jurora, jakich pianistów Pan docenia?

 

Mam swoją definicję dobrego jurora. Odpowiedzialność polega przede wszystkim na tym, by być na tyle skoncentrowanym, słuchając przez 12 godzin dziennie – by ze zmęczenia nie przeoczyć jakiegoś talentu! Nawet jeśli ktoś gra kompletnie inaczej, niż ja sobie wyobrażam, ale to mnie porywa – doceniam to, często podziwiam, a nawet zazdroszczę. Ale co cenne w utalentowanym młodym człowieku, to oprócz wielkiej pracy – czystość duszy, niewinność i miłość pierwszego kontaktu z genialnymi utworami. Ważne, też ile się wchłonęło świata, sztuki, kontaktów z ludźmi – wszystkiego, co wzbogaca wnętrze.

 

Jednak osiemnastolatek na ogół nie ma dość głębokich doświadczeń?

 

Niekoniecznie musi mieć, lecz jest jeszcze intuicja. Ona jest rzeczą najważniejszą. Na przykład do jazzu trzeba mieć specjalne zdolności. Improwizowania można się niemal nauczyć, ale trzeba jeszcze „czuć bluesa” w tej muzyce! Nauczyć się stylu Chopinowskiego też się nie da. Albo to się ma – albo nie! Wiele rzeczy nauczyciel może przekazać i można się ich nauczyć. Tego najważniejszego – nie! Pamiętam, jakby to było wczoraj, kiedy zacząłem czytać coś Chopina, z jakim nabożeństwem do tego podchodziłem. Mam nagrania z tamtego okresu – właściwie najtrudniej pielęgnować w sobie tę czystość pierwszego odbioru! Trwa we mnie tęsknota do odtworzenia tego sposobu grania – tak prostego, naturalnego…

 

Co stanowi o wyjątkowości Chopina? Czy trzeba do jego muzyki dorosnąć?

 

To jest bardzo indywidualna sprawa. Są ludzie, którzy grają wspaniale, ale wiadomo, że kiedy dojrzeją – będą doskonalsi, że to idzie w dobrym kierunku. Jednak jeszcze słychać, że z powodu wieku nie ma tej głębi, bo pianista nie ma przeżyć, o których mówiliśmy, jeszcze nie ma tragicznych doświadczeń. A poza tym jest dużo czasu na ćwiczenie. Dlatego wszystkim studentom mówię, teraz przygotowujcie repertuar, teraz grajcie jak najwięcej.

Powróćmy do tego, na czym polega geniusz Chopina? Trzeba sobie uprzytomnić, jak Polska i Mazowsze wyglądały w tamtym czasie i jaka gwiazda spadła na ten skrawek ziemi. Kompozytor, który dla nas stworzył kompletnie inną muzykę, inne harmonie, których wcześniej nie było! To było nowatorstwo harmoniczne, melodyczne. A te niezwykłe mazurki, wszyscy myślą, że one mają dużo wspólnego z folklorem. Oprócz rytmów nic. Mamy wrażenie, że to wszystko jest nasze, znane, a to jest wszystko Jego. Niewiele mają wspólnego z muzyką ludową – oryginalne cytaty są w dwóch czy trzech mazurkach.

 

W naszym spektaklu pani Pylińska pokazuje, jak Chopina grają Francuzi, Niemcy, Polacy. Czy to są wszystko Pana interpretacje i czy to znaczy, że Pan w różny sposób rozumiał Chopina?

 

To są moje nagrania z różnych okresów. Czy to jest różne? Każde swoje nagranie rozpoznam, nawet jeśli nie pamiętam, kiedy je nagrałem.

 

Czy w świecie odrzucającym wartości, piękno – może muzyka Chopina nas „zjadaczy chleba w aniołów przerobić” – jak powiedział Słowacki o swojej poezji?

 

Muzyka Chopina może nas zmienić. Po dobrych koncertach z muzyką Chopina często spotkałem się z ludźmi, którzy płaczą. To jest bardzo przyjemne dla artysty, że odbiorcy tak to przeżywają. Chopin przyciąga takich melomanów, którzy są wrażliwi na jego muzykę. Chopin porusza ich, bo słuchając go także sercem – płaczą.

Jeśli muzyka Chopina wzrusza człowieka, to jakieś dobro w nim jest – przynajmniej na czas trwania koncertu. Ale czy sztuka w ogóle jest zdolna kogoś na stałe zmienić?

 

Rozmawiać z Panem to była ogromna przyjemność. Dziękuję.