Jedno z najpiękniejszych miejsc na teatralnej mapie Polski

Jedno z najpiękniejszych miejsc na teatralnej mapie Polski

Rozmowa z Andrzejem Sadowskim – autorem, reżyserem i scenografem spektaklu „Leon i Matylda”.

Niezbyt optymistyczna wizję stosunków damsko-męskich prezentuje Pan w „Leonie i Matyldzie”.

Na usprawiedliwienie powiem, że w tej pesymistycznej wizji zawiera się sporo humoru wynikającego właśnie z nadmiernego pesymizmu, który często panuje pomiędzy małżonkami, bądź osobami długo ze sobą związanymi. Szczęśliwych małżeństw i związków jest, w sumie, niewiele. Zwykle borykają się one z tysiącem problemów i wzajemnych pretensji. Z takim właśnie związkiem mamy do czynienia w tym wypadku.

Wielką wartością „Leona i Matyldy” jest to, że przedstawia owe „sceny z życia małżeńskiego” w sposób metaforyczny i zdystansowany. Mottem dramatu jest cytat ze Slavoja Žižka, w którym twierdzi on, że we współczesnej sztuce próby powrotu do realności są tak brutalne, że niezamierzenie przynoszą dokładnie odwrotny efekt.

Uważam, że teatr nie może być „fotografią” życia codziennego czy też zapisem, który w sposób naturalistyczny życie oddaje. W postaci półtoragodzinnego spektaklu teatralnego nie jesteśmy w stanie oddać autentyczności życia. Przeniesienie w „realia” absurdu czy też bajki sprawa, że widz pozwoli sobie na szerszą i bogatszą interpretację ukazanych na scenie zdarzeń.

Z wykształcenia jest Pan aktorem. Gros Pańskiej twórczości jest związana ze scenografią. Gra Pan i reżyseruje. Kiedy wpadł Pan na pomysł, by dodatkowo dla teatru pisać?

Pisać zacząłem dość wcześnie. Tyle, że – z zasady – nie publikuję swoich tekstów. Nie mam pewności, czy jest to dobra zasada. Wiele dramatów miało swoje premiery nie tylko Polsce, ale i za granicą. Już w latach dziewięćdziesiątych odbyły się premiery angielskie. Właściwie pisanie towarzyszyło mi od samego początku, przy czym intensywniejsze stało się dopiero pod koniec ubiegłego stulecia.

Spektakl, który oglądamy w Białymstoku nie jest Pańską pierwszą inscenizacją „Leona i Matyldy”. Poprzednia miała miejsce w krakowskim teatrze ZAR w 2016 roku. Co nowego odkrył Pan w tym tekście, że postanowił zrealizować go raz jeszcze?

Dramat pisałem nieco „pod siebie”, ponieważ w krakowskiej prapremierze wcieliłem się też w rolę Leona. Białostocka inscenizacja przynosi głębszą emocjonalną relację pomiędzy Leonem a Matyldą. Reżyserując i równocześnie partnerując na scenie aktorkom nie miałem szansy na dystans, spojrzenie z boku, zastanowienie się nad sensem niektórych reżyserskich rozwiązań. Praca w Białymstoku mi to umożliwia.

Ponad dwadzieścia lat prowadził Pan wraz z Katarzyną Deszcz „undergroundowy” Teatr Mandala. Techniki aktorskie tam wypracowane wykorzystywał Pan podczas zajęć warsztatowych na wielu artystycznych uczelniach i kursach na całym świecie. Czy podczas pracy nad tym spektaklem również korzystał Pan z bardziej eksperymentalnych metod pracy z aktorem?

Oczywiście. Moja praca z aktorami polega na dzieleniu się doświadczeniem, które zdobyłem podczas ponad czterdziestu lat pracy. Sposób postrzegania aktorstwa wyniesiony z Mandali staram się implementować w każdym przedstawieniu, które realizuję. Nie łudzę się, że jest to metoda, która rewolucjonizuje teatr. Stanowi połączenie typowo psychologicznego budowania postaci z rolą, która obfituje w wiele scen zdystansowanych, z czymś, co można by nazwać nowoczesną próbą odczytania brechtowskiego „efektu obcości”.

Takiemu budowaniu spektaklu służą też multimedia, wpisane zresztą w sam dramat. We współczesnym teatrze są one nad wyraz często wykorzystywane. Mam jednak poczucie, że zwykle dzieje się to w sposób prymitywny. A przecież multimedia dają możliwość zupełnie zaskakującego zaistnienia aktora na scenie, wzbogacenia jego relacji z partnerami.

Media, które zwykłem używać w reżyserowanych przeze mnie przedstawieniach są inspirowane właśnie teatrem Bertholda Brechta. Nie korzystam z nich by „łopatologicznie” wzmacniać pewne momenty. Pozwalają mi one przekierowywać uwagę widza, „wybijać” go z teatralnego tu i teraz, umożliwiają dystans.

W „Leonie i Matyldzie” multimedia stanowią jeden z wehikułów metaforyzacji.

Tak – dodają umowności, przenoszą w świat dziwnej i bajkowej opowieści.

Z Teatrem Dramatycznym w Białymstoku, w różnorodny sposób współpracuje Pan od kilku lat. Te liczne powroty świadczą o tym, że dobrze się tu Panu pracuje?

Uważam białostocki „Dramat” za jedno z najpiękniejszych miejsc na teatralnej mapie Polski. Jest to dobrze administrowany teatr, w którym cały zespół (nie tylko jego część artystyczna!) stanowią niezwykle życzliwi i zaangażowani w pracę nad spektaklem ludzie. Czuję się w tym miejscu wprost znakomicie. Zawsze jestem tu niezwykle ciepło przyjmowany. Z tego powodu bardzo dobrze mi się tu pracuje. Wszystkim zależy, by to, co tworzymy, było jak najlepsze, by nie spoczywać na celach już osiągniętych, ale wciąż doskonalić, szukać i „drążyć”, by to, co zaprezentujemy było najlepszym, co możemy w danym momencie naszej zawodowej drogi dać widzowi. Taka atmosfera pracy jest osiągalna tylko w zespołach takich, jak ten białostocki. Mówiąc szczerze takie teatry stanowią w Polsce rzadkość.

Rozmawiał Konrad Szczebiot