Antrakt z Piotrem Szekowskim

Antrakt z Piotrem Szekowskim

„Silni robią, ile mogą, słabi cierpią, ile muszą”

Pochodzisz z Bielska Podlaskiego i rozpocząłeś studia w białostockiej, a potem przeniosłeś się do krakowskiej Akademii?

 

Pochodzę z miejscowości Nowosady koło Bielska Podlaskiego. W szkole podstawowej czy liceum nie interesowałem się zbytnio teatrem. Owszem brałem udział w konkursach recytatorskich, śpiewałem, miałem swoją grupę kabaretową. Graliśmy poza szkołą, w Białostockiej Lidze Kabaretowej, byliśmy na Przeglądzie Kabaretów PAKA. Decyzja o studiach zapadła jednak w ostatnim momencie. Dokumenty złożyłem do trzech szkół teatralnych: białostockiej, krakowskiej i łódzkiej. Dostałem się do Białegostoku i na pozostałe egzaminy już nawet nie pojechałem. Po pierwszym roku studiów wiedziałem, że lalkom nie będę w stanie oddać duszy. Nie chcąc być niespełnionym aktorem – zajmować się czymś, co nie sprawia mi przyjemności, wziąłem sprawy w swoje ręce i zdałem egzaminy do PWST w Krakowie.

 

Tam dostałeś też nagrody? Jedną zespołową w 2010, a potem indywidualną Nagrodę Machulskiego w 2011.

 

Na trzecim roku realizowaliśmy z Jerzym Trelą sceny z Dam i Huzarów Aleksandra Fredry. Potem ta skrócona wersja posłużyła do powstania spektaklu dyplomowego, za który otrzymaliśmy na festiwalu Fredrowskim w Krośnie nagrodę zespołową. A później zdobyłem indywidualną nagrodę na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi za obie role w dyplomach (drugim z nich były Śluby w  reżyserii Wojciecha Kościelniaka na podstawie Fredrowskich Ślubów Panieńskich.) W jednym i drugim spektaklu zagrałem główną rolę i na festiwalu w Łodzi zostałem nagrodzony nagrodą im. Jana Machulskiego – słynną studolarówką. Motto tej nagrody brzmi: „Bądź orłem. Nie zniżaj lotów!”. Wręczając ją studentom w latach osiemdziesiątych, Machulski dołączał prawdziwe sto dolarów, co wówczas było ogromną kwotą.

 

Ta nagroda wiąże się z propozycjami pracy dla wyróżnionych.

 

Tak, ale chyba nie wypada mówić o propozycjach, z których się nie skorzystało. Aktor niezadowolony jest w dwóch przypadkach: kiedy w ogóle nie gra lub gra za dużo. A zadowolony jest tylko w jednym, gdy dostaje propozycję, ale jej jeszcze nie skorzystał. To zdanie doskonale opisuje ten zawód.

 

Do Białegostoku wróciłeś dla żony Agnieszki?

 

Tak i dla syna Marcela. I zostałem w Białymstoku, choć nie dostałem wtedy żadnej propozycji  z Dramatycznego, mimo że jeszcze jako student gościnnie grałem tu w kilku spektaklach. Do współpracy, a potem do pracy etatowej zostałem zaproszony dopiero przez dyrektor Agnieszkę Korytkowską-Mazur.

 

Jakie z trzydziestu spektakli, w których od 2013 grałeś w Dramatycznym, chciałbyś wymienić jako istotne dla Twojego myślenia o teatrze?

 

Z każdej realizacji wynoszę coś dla siebie niezależnie od tego, czy praca sprawiała mi przyjemność, czy nie. Niemniej dopiero Shakespeare Dany Łukasińskiej w reżyserii Agaty Biziuk dał mi jakiś oddech.  Wymagał olbrzymiej dyscypliny, sprawności i odwagi. Spektakl reżyserowany w małym gronie. To był czas na pracę studyjną jak w szkole. Bardzo natchnęła mnie również praca nad Rewizorem Mikołaja Gogola. I cenię sobie doświadczenie współpracy z Mikołajem Mikołajczykiem – jego podejście do aktora i olbrzymie wyczucie, wiedzę, doświadczenie i nieszablonowe myślenie. Szalone nożyczki z kolei dały mi ogromną swobodę w kontakcie z publicznością, wręcz bezczelność – ze względu na formę, gatunek, otwartą strukturę i farsowy klimat. Grałem dwie role – Komendanta, a potem Wurzla – typa spod ciemnej gwiazdy, który konfrontował się z policjantem i z widzami, którzy jako świadkowie zadawali mu niewygodne pytania. W życiu towarzyszy mi myśl Tukidydesa: „Silni robią, ile mogą, słabi cierpią, ile muszą”. Zawsze staram się wykorzystywać szanse, które się nadarzają i robię wszystko, żeby je sobie stwarzać. Po ogłoszeniu Sceny Inicjatyw Aktorskich wraz z kolegami z zespołu zaproponowaliśmy kilka tekstów, z których dwa przez Agnieszkę Korytkowską-Mazur zostały zrealizowane. Pierwsza wspólna propozycja Seks nocy letniej zagrana dwieście razy. A druga Tango Prohibicja Macieja Zakliczyńskiego zaproponowana w tej samej ekipie również cieszyła się dużym zainteresowaniem. Miałem poczucie, że Dyrektor Korytkowska-Mazur darzyła mnie zaufaniem i możliwe, że dlatego zapraszała do obsady kolejnych swoich spektakli, chociaż na stałe zatrudniła mnie późno. Grałem, ale długo nie miałem prawnego komfortu. Robiłem, ile mogłem, nie cierpiałem w kącie.

 

Twoja rola Thorina w Hobbicie powoduje, że w przeciwieństwie do filmu większa część odbiorców staje się zwolennikami Krasnoludów. Tylko co odważniejsi stają po stronie Elfów…(ha, ha). Chcę Cię zapytać o warsztat.

 

Daję sobie szansę na wielokrotne przeczytanie roli, wchłonięcie jej i zrozumienie. Tak jak w fotografice: studium – czyli kontekst dzieła i punctum – czyli coś, co zachwyca, przyciąga naszą uwagę w patrzeniu na fotografię – tę zasadę przenoszę do aktorstwa. Przenoszę na historię i rozwój postaci, skąd przyszła, dokąd zmierza i jak kończy swoją obecność na scenie. Sprawdzam, które miejsce zawsze zwraca moją uwagę i rozwibrowuję to na całą postać. Po kilku próbach Hobbita założyłem sobie, że Thorinem rządzi profanum, a Bilbo – sacrum i że na tym mogę budować konflikt. Dało to szansę na zbudowanie napięcia między postaciami. Jeśli brak napięcia w dramacie, w scenie, w relacji – to jest nieciekawie, staje się „rzecz o niczym”, nawet jeśli się wykonuje polecenia reżysera czy choreografa. Napinam historię non stop. Ciągle szukam powodów do konfliktu. Jeśli brakuje pomysłu – to może być to nawet zbytnia fizyczna bliskość partnera na scenie. Bilbo ma moc rozładowania tego konfliktu i pojawia się szansa na nawiązanie przyjacielskiej, choć szorstkiej relacji, do której Thorin wprost nie chce się przyznać. Dopiero w skrajnej sytuacji zdradza swoje uczucia i przeprasza. Pracuję nad moją kreacją sceniczną. Moja siła jest siłą moich bliskich. Mam ją dzięki nim i dla nich pracuję. Chcę tworzyć takie warunki, w których będę się czuł dobrze. Mam na myśli siłę w każdym aspekcie, co nie znaczy, że nie mam słabości. Thorin jest przystankiem na mojej drodze.  Dał mi pewność i bardzo pozytywny feedback od widzów. To przynosi mi wiele satysfakcji i jest nagrodą za wysiłek włożony w tę pracę. Poza tym spełniam chłopięce marzenia: walczę z mieczem, rozprawiam się z potworami, latam na orle…

 

Podczas naszego wspólnego projektu z niewidomymi i młodzieżą na 100-lecie Niepodległej widziałam, jak sobie świetnie i sprawnie radzisz z obydwoma grupami.

 

W zawodzie aktora wszystko jest niemierzalne, trudne do uchwycenia. Ucząc kogoś, muszę zdefiniować myśli w taki sposób, by były zrozumiałe. Przez lata pracy z niewidomymi wypracowałem własne metody, ale najważniejsze jest nazywanie mechanizmów, stosowanie czytelnych metafor, by nauczanie było skuteczne. Każdy człowiek ma inne konteksty, inną wrażliwość i trzeba się nad nim pochylić indywidualnie, odwołać się do jego wyobraźni, by znalazł problemy na miarę swoich doświadczeń. Jestem otwarty na różne formy zdobywania wiedzy i czerpię dużo z innych dziedzin.

 

Powiedz nam o swoich doświadczeniach w filmie.

 

Zbliża się premiera filmu Sprawa Tomka Komendy, w którym gram brata głównego bohatera – Gerarda. Znana sprawa, kiedy niewinny człowiek skazany na dwadzieścia pięć lat więzienia wyszedł z niego po osiemnastu latach. Wspaniałym doświadczeniem aktorskim, choć przeżyciem trudnym i dotkliwym była wizyta rodziny Tomka na planie filmowym. Rozmowy z Gerardem, obserwacja, jaką ma gestykę, jaką motorykę fizyczną przydały się w tworzeniu jego roli. Niebywałe doświadczenie.

 

Jak wyglądała współpraca z Agatą Kuleszą, która grała matkę?

 

Niewątpliwie Agata jest w tej chwili na topie, gra w wielu filmach. Jest aktorką charakterystyczną, ale potrafi być niezwykle fascynująca. Niezależnie od wieku postaci, którą gra – pozostaje piękną kobietą, choć charakteryzacja bardzo ją zmienia. Spędziliśmy dużo czasu na planie. Najbardziej zapamiętanym przez mnie momentem w pracy z Agatą była scena uwolnienia Tomka. Jej odwaga w graniu dała i nam większą śmiałość. Reżyser filmu – Janek Holoubek bardzo mądrze dawał uwagi, ośmielał aktorów,  korzystając też z tego, co proponowaliśmy w scenach, dawało to komfort psychiczny i pewność na planie. Premiera kinowa będzie we wrześniu. Nie widziałem filmu po montażu, ale mam nadzieję, że będzie poruszający i że zostanie też oddane poczucie humoru i swoboda tej rodziny sprzed zdarzenia. Widz będzie miał możliwość zobaczenia, co przez skazanie Tomka Komendy zostało zniszczone.

 

Życząc Ci wielu sukcesów na scenie i w filmie, dziękuję za rozmowę.

 

z Piotrem Szekowskim – rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz, kierownik literacki