Antrakt z Patrykiem Ołdziejewskim

Antrakt z Patrykiem Ołdziejewskim

„Nikt nie usłyszy mojego zaspanego głosu”

Nie lubię za bardzo opowiadać o sobie…

 

Skromność? Nie wierzę zbytnio. Nie widać w Pana oczach skromności…

 

To prawda, bo żyję na pełnej petardzie, jak mówił ks. Jan Kaczkowski. Powtarzano mi, że mam się rozpychać łokciami, w domu uczono skromności i otwartości, a życie uczy mnie pokory. Stąd wynika moja…

 

Ambiwalencja?

 

Tak. Stąd nie chcę siebie nazywać skromnym, a raczej starannie pokornym.

 

Wyważona koncepcja?

 

I rozważana każdego dnia… Pokora i chęć współdziałania na różnych płaszczyznach. Kiedy byłem nastolatkiem, grałem w kapelach rockowych. Nie jestem profesjonalnym muzykiem, ciągle się uczę. Później pojawił się pomysł na bycie aktorem. Miałem dwa podejścia do szkoły teatralnej. Skończyłem we Wrocławiu liceum o profilu teatralnym, ale nie byłem przygotowany do egzaminów. Przyjechałem do Białegostoku z Obornik Śląskich. Trafiłem na konsultacje do Marka Tyszkiewicza. Był pierwszą osobą, w której podziwiałem dystans do świata i do zawodu aktora, czyli coś, co mi wtedy bardzo odpowiadało.

 

To spotkanie Pana utwierdziło w decyzji pójścia do szkoły teatralnej?

 

Zdecydowanie tak. Dystansu do tego, co się robi, trzeba się uczyć, tak jak pokory i przebijania się. Mówię o dystansie, ale gdybym nie kochał teatru, to bym nie poświęcił temu swego życia – tylko zajmował się czymś innym. Przez pierwsze lata w szkole wszystko wydawało mi się zbyt trudne, profesorowie ze mną też nie mieli łatwo. Chyba nie byłem wystarczająco dojrzały, ale jak zawsze, próbowałem porażkę przekuć w sukces.

 

Ambicja?

 

Tak, nie da się ukryć! Jeżeli mam jakiś cel, to go realizuję. Walczyłem z tym, że oceniano mnie na podstawie pozorów, ale przestałem to robić. W szkole trwał proces odblokowywania kompleksów: z powodu wyglądu, wzrostu, lęków, no i że z tej przyczyny niewiele zagram, itp. Impulsem do pracy okazały się słowa ówczesnej pani dziekan Sylwii Janowicz Dobrowolskiej. Kiedy byłem na pierwszym roku, zaproponowała, żebym zrezygnował. Zamiast tego wziąłem się solidnie do pracy nad sobą. Za wszelką cenę chciałem udowodnić, że nie trafiłem do szkoły teatralnej przypadkiem. Dzisiaj z Sylwią śmiejemy się z tego.

 

Może potrzebował Pan takiego impulsu?

 

Tak, to był mocny i potrzebny „kopniak”. Moim opiekunem roku był Marcin Bartnikowski, też mnie dyscyplinował. To było mobilizujące. Po ochronnym płaszczu i naprowadzającym działaniu profesorów, przyszedł czas, kiedy każdego dnia muszę uczyć się sam mobilizować.

 

Czy pomogło Panu zdobycie stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a później stypendium Prezydenta Białegostoku?

 

Sukces zawsze pomaga i przeszkadza. Tej zasady nauczył mnie Andrzej Sadowski, kiedy pisałem o nim pracę magisterską. Zapytał mnie wówczas, ile trwa sukces? I odpowiedział, że winien trwać jeden dzień. I dlatego następnego dnia przestaję myśleć o sukcesie i pracuję dalej. Trzeba mieć świadomość swojej wartości, ale i świadomość braków, nad którymi będzie konieczność pracy do końca życia. Założyłem sobie, że wszyscy profesorowie są ważni, bo każdy ma mi coś innego do zaproponowania, a to wszystko składa się na mój rozwój aktorski. Poza tym studia to fantastyczny czas ciężkiej pracy a także zabawy. Jednak żyłem w pewnej iluzji, że praca sama przyjdzie. Wielu „przyjaciół” nic mi nie mówiąc, dużo wcześniej przygotowywało sobie miejsca w teatrach. Moje pojawienie się na scenie Dramatycznego zawdzięczam dyrektor Agnieszce Korytkowskiej-Mazur, która zobaczyła mnie na egzaminie i poleciła Katarzynie Deszcz reżyserującej Romea i Julię w naszym teatrze. Tak się zaczęła przygoda.

 

A jak jest z relacjami w teatrze, w którym panuje hierarchia?

 

Wziąłem sobie do serca zdanie, które usłyszałem na początku: dwa lata jesteś młodym aktorem, a potem: „zasuwasz”. I tak było. W poprzednim roku miałem siedem dni przerwy na wakacje, a poza tym praca bez przerwy. Jednak każdą wolną chwilę poświęcam najbliższym, bo to oni są dla mnie motorem do działania. Staram się nie tracić energii na rozważanie zażyłości ani relacji w teatrze. Już nieraz miałem podcięte skrzydła, więc traktuję to tak, że porażka jest moim sukcesem. Ciągle się tego uczę. Teatr słynie z tego, że jesteśmy ze sobą jak w hermetycznym, zamkniętym pudełku. Razem żyjemy, chorujemy, razem przeżywamy różne trudności. Jestem otwarty na ludzi, ale podjąłem walkę i ryzyko. Dla mnie nie ma barier. Wszystkie hierarchie mnie bawią, bo jestem wychowany na Gombrowiczu uznającym, że ludzie stwarzają pozory siebie. Człowiek ma tylko jedno życie i wywyższanie się nie prowadzi zbyt daleko. A jeśli prowadzi, to „Bóg z nim, jeśli bywanie przyjemność robi mu.” (Witkacy) Przyjąłem zasadę, że nikt nie usłyszy mojego zaspanego głosu. Nikt nie ma prawa mnie widzieć zmęczonego. Chcę zarażać swoją energią. Nie mam czasu być smutnym, choć problemów jest mnóstwo. Moje przemyślenia w dużej mierze wynikają z czasów pandemicznych, kiedy poznałem m.in. Ankę i Darka Milewskich – absolwentów białostockiej Akademii Teatralnej. Darek jest chory na ALS (zanik mięśni) i napisał jedynym sprawnym palcem książkę Mały wielki tydzień. Wszystkim polecam Darka i jego żonę jako wzór radości, ciepła i płynącej od nich, mimo jego choroby, pozytywnej energii. Jaką siłę przy problemach daje wewnętrzna radość! Zadałem sobie pytanie o moje problemy i odpowiedziałem, że są żadne. Dziś mówi się, że nam brakuje autorytetów, a ja uważam, że brakuje, jeśli ich nie szukamy. Gdybym negował ludzi napotkanych na mojej życiowej drodze, nie byłbym w tym miejscu. Każda porażka jest sukcesem, a sukces porażką.

 

To przejdźmy do sukcesu (HashTak) Witkacy. Skąd płynęła inspiracja?

 

Pierwszym źródłem inspiracji była praca nad Tarantulą – opartym na tekście Witkacego spektaklem dyplomowym, który był realizowany przez Marcina Bartnikowskiego. Wówczas zaczęła się przygoda ze SPIDER DEMON MASSACRE – specyficzną grupą, która łączy fantastycznych i zdolnych ludzi pracujących na wspólny sukces. Po dyplomie nastąpił proces zbierania doświadczenia i natchnień w tym, co cenię najbardziej: w malarstwie, filmie, muzyce i ulicy. Nie boję się w moich scenicznych wypowiedziach dobrze uzasadnionej i widocznej inspiracji, dlatego powstał ten projekt. Może komuś nie odpowiadać forma naszego spektaklu. Trzeba to szanować, bo mając własne preferencje, swoje zdanie, każdy w Witkacym czy Dostojewskim będzie odkrywał coś innego. Tak jak w przypadku „czystej formy”, która miałaby być ściśle określona. Uważam, że to schematyczne myślenie, jednak nie neguję, że to pojęcie może dla kogoś właśnie znaczyć coś konkretnego. Dla mnie najważniejsze, by wychodząc z teatru, widz zapamiętał i przeżył choć cząstkę tego, co chcę mu powiedzieć.

 

Tego Panu życzę. Dziękuję za rozmowę.

 

z Patrykiem Ołdziejewskim – rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz, kierownik literacki