Antrakt z Markiem Tyszkiewiczem

Antrakt z Markiem Tyszkiewiczem

„Teatr nie istniałby bez braw ”

Poznaliśmy się w 1995 w Kłodzku na kultowym festiwalu „Zderzenia Teatralne”, gdzie występowałeś z teatrem Wierszalin. Byłeś młody, przystojny i szalały za tobą kobiety… Na stronie internetowej Filmu Polskiego nadal jest Twoje zdjęcie z tego okresu.

 

To było prawie trzydzieści lat temu… Tak, wszystko zaczynało się od Wierszalina, który jest teraz narodową instytucją, a wtedy był teatrem założonym przez reżysera Piotra Tomaszuka, dramaturga Tadeusza Słobodzianka oraz bandę zwariowanych aktorów i studentów, jak w moim przypadku.

 

Od razu zdobyłeś szlify, nagrody, uznanie.

 

Bardzo dobrze pamiętam mój debiut. To było na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych – festiwalu wysokiej rangi, gdzie pokazywano pięć najlepszych przedstawień z całej Polski powstałych poza stolicą. Gardzienice, Teatr Stary z Krakowa… Pamiętam plakat Warszawskich Spotkań Teatralnych, gdzie było napisane „Marek Tyszkiewicz, PWST”, bo byłem wtedy jeszcze studentem.

 

Jak trafiłeś do Wierszalina?

 

Na pierwszym roku Akademii Teatralnej w Białymstoku moim wykładowcą był Piotr Tomaszuk, a na drugim Tadeusz Słobodzianek. Zapamiętali mnie, więc zakładając dwa lata później Teatr Wierszalin, złożyli mi propozycję, na którą odpowiedziałem: „tak” i potem przez dziewięć lat było: „tak, tak, tak…”

 

To był intensywny czas: mnóstwo spektakli, nagród, trzykrotnie w Edynburgu Fringe First Award.

 

Pomijając wagę artystyczną przedstawień, które tam powstawały – to było cudowne życie gwiazdy rocka. Znakomite spektakle – stąd tyle nagród – znane w Polsce i na świecie. Dzięki Wierszalinowi zwiedziłem kawałek świata i to jest moje niezapomniane przeżycie. Przygoda była fascynująca, ponieważ przedstawienia były wybitne i tak oryginalne, że cały świat chciał je oglądać. Zdarzały się sezony, że byliśmy siedem, osiem miesięcy (z przerwami) w trasie. Dłużej w podróży niż w domu.

 

Który ze spektakli granych w Wierszalinie uznałbyś za kluczowy dla Twojego myślenia o teatrze?

 

Najważniejszy jest Turlajgroszek. Z nim wiążą się najważniejsze przeżycia artystyczne. Cieszył się największą popularnością i dzięki niemu były podróże, splendor, Edynburg! Drugi to Prawiek i inne czasy Olgi Tokarczuk, spektakl zrealizowany, kiedy noblistka jeszcze nie była tak popularna.

 

Skąd decyzja o przejściu z teatru profesjonalnego, ale offowego, niezależnego, jakim wówczas był Wierszalin, do teatru repertuarowego?

 

Po dziewięciu latach znużyłem się. Zapragnąłem czegoś nowego, mimo że naprawdę wszystko było bardzo dobrze. To była dla mnie ważna lekcja pokory. Założyłem agencję artystyczną i myślałem, że świat klęknie przede mną. Nie było źle, ale i nie różowo przez cztery lata takiego funkcjonowania.

 

Byłeś też w tym czasie dziennikarzem TVP, gdzie spotkaliśmy się na antenie…

 

Tak, trzy i pół roku byłem, jak to nazywam: „red-aktorem”. Popularność moja bardzo wzrosła, co dla aktora jest ważne. Jednak tęsknota za graniem co wieczór była ogromna i zacząłem szukać pracy w strukturach instytucjonalnych, w zespole. Nie było to łatwe. Pierwszy sezon po przerwie przepracowałem w Teatrze Lalki i Aktora w Łomży. Wówczas z propozycją grania gościnnie zadzwonił do mnie dyrektor Dramatycznego Piotr Dąbrowski, z którym znaliśmy się wcześniej. Natychmiast zostawiłem etat w Łomży i zacząłem grać gościnnie w Białymstoku. To trwało trzy i pół roku.

 

Jakieś ważne przedstawienia z tego okresu?

 

Mój debiut tu w teatrze w nowej odsłonie to reżyserowany przez Piotra Dąbrowskiego spektakl C’est la vie, w którym zagrałem z Arletą Godziszewską, Piotrem Półtorakiem, Krzysztofem Ławniczakiem, Agnieszką Możejko i Karolem Smacznym. Zrobiliśmy super komedię. Takiego języka teatru jeszcze nie widziałem, cudownie się bawiliśmy. To było trudne, bo trzeba było tańczyć, śpiewać – wykazać się warsztatem. Grałem gościnnie, jednak w dużej ilości tytułów, zatem stałem się członkiem zespołu bez etatu. Co najmniej dwa sezony uczyłem się funkcjonowania w teatrze repertuarowym.

 

Czym to się różni?

 

W porównaniu z Wierszalinem różni się wszystkim: godzinami pracy, sposobem pracy, tym, że tu co dwa miesiące przychodzi nowy reżyser z nową estetyką. A Piotr Tomaszuk miał swoją, za każdym razem inną, ale własną estetykę. Inni ludzie, podejście, wrażliwość, charaktery. Musimy się dopasować. Potem otrzymałem etat w Teatrze Dramatycznym i tak to trwa do dziś.

 

Którego z reżyserów chciałbyś wymienić jako znaczącego w twojej pracy w Dramatycznym?

 

Choć jest ich w sezonie zawsze kilku, najmilej wspominam pracę z Jackiem Jabrzykiem. Mam kilka znaczących kreacji, pewnie około dziesięciu. Jednak ten reżyser dał mi szansę w rolach Horodniczego w Rewizorze Mikołaja Gogola oraz Gonzago w Transatlantyku Witolda Gombrowicza. Cieszyłem się, gdy w recenzji przeczytałem, że moja rola została porównana do słynnej i wybitnej kreacji Jana Peszka. Byłem z siebie dumny, że zrobiłem fajną rolę zupełnie inaczej.

 

W Subiektywnym spisie aktorów teatralnych 2018 Jacek Sieradzki o Tobie napisał: „Świetnie obserwuje rzeczywistość, umie napełnić <<mięsem scenicznym>> choćby ledwie maźnięte sylwetki, jak kaprala Zupaka w Popiełuszce…” Pochwała znanego krytyka wskazuje, że nie osiadłeś na laurach i rozwijasz się nadal.

 

Jak pięknie powiedział Swinarski: „Wierność wobec zmienności” – to jest rozwój. Trzeba tylko korygować własne możliwości i znów na nowo uczyć się własnego warsztatu. Jak z biegiem lat zmienia się w aktorze ciało, przeważnie na „gorzej”, tak duch i myślenie zmienia się na „lepiej”. To szersze myślenie starszego aktora przynosi dużo pozytywnych, zaskakujących rozwiązań na scenie, które stanowią już aktorstwo „z trochę innej półki”.

 

Jesteś uważny i dociekliwy. Szukasz intencji każdej sekwencji, każdego niemal ruchu swojej postaci.

 

Rola jest jak łańcuszek składający się z powiązanych wielu ogniwek. Dobrze, jak się nie rozrywa. Ponieważ widz jest uważny, widzi na scenie, gdy ktoś próbuje z nim pograć nieuczciwie. Stąd każda rola to żmudne budowanie jej od początku do końca. Udaje mi się robić fajnie zrobione, w całości skonstruowane epizody, małe rólki, jak w Romeo i Julii, Balladynie.

 

Co dla Ciebie jest najważniejsze w tym zawodzie?

 

Brawa na koniec przedstawienia. To jest cudowny stan. To, co mamy teraz podczas pandemii – Internet – to jest ersatz. Co by się nie działo na scenie, naprawdę clou są brawa po przedstawieniu, kiedy wiem, że widzom się podobało. Teatr nie istniałby bez braw na końcu.

 

A tym bardziej, kiedy jest aplauz na stojąco! W jaki sposób nawiązujesz relację z publicznością?

 

Publiczność się czuje. Nawiązuję tę więź poprzez odczuwanie: poprzez śmiech widza, ciszę, poprzez taki stan skupienia, który się udziela też aktorowi, kiedy czujesz, że ktoś jest z tobą.

 

Nie tęsknisz za Wierszalinem? Tam dotykałeś absolutu na co dzień?

 

Nie tęsknię. Tu w Białymstoku przedstawienia z moim udziałem obejrzało stukrotnie więcej widzów. U nas w teatrze nie ma „ciśnienia” na arcydzieło, ale robimy bardzo dobry teatr. A w Wierszalinie „ciśnienie” na arcydzieło było ogromne. I to nie jest zdrowe. Jak jest się w środku, to fajnie, ale człowiek nie jest codziennie genialny. Nie da się.

 

Czy są jakieś role, o których marzysz?

 

Przed emeryturą chciałbym zagrać Króla Leara. To jest ten intelekt, myślenie, które moim zdaniem koronuje zawód aktora. Niemniej tego się nauczyłem w teatrze repertuarowym: każda rola daje szansę niezależnie od gatunku teatralnego, od wielkości roli. Czasami jest to słodkie i cudowne, czasami ma gorzki smak robienia czegoś wbrew własnemu mniemaniu o teatrze, ale jednak trzeba temu zadaniu sprostać. Tu w teatrze czuję się bardziej kompletnym aktorem niż w Wierszalinie, mimo że wydźwięk sukcesów jest inny.

 

Nie możesz narzekać, czujesz ten aplauz publiczności…

 

Czuję, też na ulicy, w sklepie. Byłoby kabotyństwem, gdybym zaprzeczył, że fajnie być rozpoznawalnym.

 

Czego Ci życzyć?

 

Zdrowia, w tym zawodzie to jest zawsze rzecz podstawowa. Póki jest siła, aktor jest w stanie w każdym momencie swojego życia zaskoczyć wszystkich. I tylko trzeba wierzyć, że każda następna rola będzie lepsza niż poprzednia.

 

Tego Ci życzę i dotknięcia absolutu przy najbliższej okazji…

 

Myślę, że Marek Gierszał w Pensjonacie Pana Bielańskiego to na mnie wymusi! (Ha, ha, ha)

 

Dziękuję za rozmowę.

 

z Markiem Tyszkiewiczem – rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz, kierownik literacki