Antrakt z Markiem Cichuckim

Antrakt z Markiem Cichuckim

„Jedyna stała rzecz w naszym zawodzie, to zmiany!”

Byłeś związany z teatrami w Pradze, Poczdamie, Petersburgu. Przez wiele lat występowałeś w Łodzi, ostatnie dziesięć lat w Teatrze Nowym. Skąd pomysł, żeby pracować w Białymstoku?

 

Pochodzę z Suwałk, więc wracam do domu.

 

Ukończyłeś filmówkę, osiadłeś w Łodzi, która postrzegana jest jako centrum życia teatralnego. Z czego wynikała ta decyzja powrotu do naszego regionu?

 

Atrakcyjność Łodzi dla aktora wiąże się w dużej mierze z bliskością największego filmowego rynku pracy, jakim jest Warszawa. Można zagrać w filmie czy produkcji telewizyjnej przed południem i wrócić na wieczorny spektakl lub próbę do Łodzi. Lubię grać w teatrze, ale szukałem miejsca, w którym mógłbym grać w zróżnicowanym repertuarze. Cieszę się, że znalazłem je w Białymstoku. Tutaj zespół jest racjonalnie zbudowany, więc daje wszystkim aktorom możliwość grania. To sukces kierownictwa teatru. Im więcej wiem o teatrze jako instytucji, z tym większą przyjemnością pracuję, stąd moja decyzja o studiowaniu…

 

Zarządzania instytucjami kultury?

 

Tak. Zaczynałem moją podyplomową edukację od studiów coachingu i mentoringu. Były one pomocne w prowadzeniu warsztatów z amatorami, gdzie trzeba szybko, ale nieinwazyjnie dotrzeć do uczestnika.

 

Po zarządzaniu i coachingu ostatnio ukończyłeś studia MBA. Widać w Tobie ciekawość świata i poszukiwanie własnej drogi. Jesteś w tym wytrwały, masz niespożytą energię i ciągle się rozwijasz. To wskazuje na to, kim jesteś!

 

Jeszcze w szkole teatralnej powiedziałem kolegom: „Panowie, jedyna stała rzecz w naszym zawodzie to zmiany!”. Ta zasada – jak mi mówią – ratuje ich w trudnych sytuacjach i ja też jej hołduję.

 

Grasz ważne role w Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie, Autostradzie, Hobbicie i Samobójcy. W ostatnim z wymienionych przedstawień masz bardzo trudne zadanie. Kiedy cały zespół gra bardzo ekspresyjnie, siedzisz nieruchomo na brzegu rampy scenicznej. A mimo to Ty właśnie przyciągasz uwagę widza. Mistrzostwo aktorstwa w tej scenie!

 

Przez rok studiowałem w Pradze na wydziale teatru niewerbalnego. Tam nauczyłem się tej umiejętności od pewnego japońskiego aktora w teatrze Nowogo Fronta, w którym grałem. To technika z Teatru Nō. Rzecz polega na tym, że ciało jest aktywne, ale nie porusza się w widoczny dla widza sposób – to „taniec pod skórą”. Pierwszy raz zetknąłem się z tą techniką podczas pracy ze Zbigniewem Cynkutisem – aktorem Jerzego Grotowskiego. To spotkanie zawdzięczam panu Maciejowi Prusowi – reżyserowi dyplomowego przedstawienia w szkole teatralnej. Cynkutis uświadomił nam, jak aktywnie „być” na scenie. Równie cenne spotkanie zawdzięczam panu Bogdanowi Michalikowi. Reżyserując Bal manekinów, zaprosił do współpracy wybitnego mima Teatru Pantomimy Henryka Tomaszewskiego – pana Jana Pieczuro, z którym przez kilka miesięcy ćwiczyliśmy technikę dla sceny balu manekinów. A ponadto moje doświadczenia i umiejętności wzbogaciła kilkuletnia praca w Warszawie w zespole Janusza Wiśniewskiego. Jego autorskie przedstawienia należały do nurtu teatru wizji i ruchu. Podobnie jak spektakle Teatru Formalnego z Sankt Petersburga, z którym również współpracowałem.

 

Które z ról w spektaklach w białostockim teatrze uważasz za najważniejsze w swojej karierze?

 

Wszystkie są ważne. Rolą ojca w spektaklu pana Grzegorza Chrapkiewicza w Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie wkroczyłem w nowy etap mojego życia zawodowego.

 

Nawiązujesz do swojego emploi?

 

Tak. Już w szkole teatralnej zapowiedziano mi, że do czterdziestki będę grał chłopców, a później, kiedy wyłysieję i przytyję, będę mógł grać starsze postaci. I proszę, około pięćdziesiątki – stało się.

Natomiast w spektaklu Adama Biernackiego W pustyni i w puszczy III mogłem przekroczyć pewną granicę szaleństwa, grając reżysera próbującego rozpaczliwie „poskładać” przedstawienie. To mój ulubiony motyw: postać w sytuacji dezintegracji pozytywnej – starająca się zapanować własnymi siłami nad rzeczywistością, która przejeżdża po niej jak walec. A potem następuje szczęśliwe zakończenie – bohater otrzymuje nie to, co było jego zachcianką, ale co jest mu naprawdę potrzebne.

 

Bardzo mi się ten spektakl podobał. Twórcze podejście do dzieła epickiego, które trudno zaadaptować na deski sceniczne.

 

Tak. Adam Biernacki to reżyser o niezwykłej wyobraźni. Kolejną rolą, którą uważam za ważną, jest Wally Śmierć w Autostradzie. To spektakl wyreżyserowany przez Andrzeja Mastalerza w atmosferze ogromnej wolności twórczej. I jeszcze… jak powiedziałem, wszystkie pozostałe.

 

A Twoja wielka rola w Hobbicie? Myślę, że jesteś z niej dumny?

 

Z dumą mogę mówić o moich dzieciach, a jeśli chodzi o pracę, chciałbym podkreślić dwie rzeczy. Po pierwsze, w Hobbicie, Samobójcy czy w Pensjonacie pana Bielańskiego (najbliższej premierze) gram postaci tytułowe, ale nie myślę o nich jako o głównych rolach. W niektórych przedstawieniach mamy do czynienia z bohaterem zbiorowym i to jest kwintesencja pracy na scenie – zespół tworzy spektakl. Tu w Dramatycznym to odnalazłem. Po drugie, staram się uważać, aby radość z najlepiej nawet zagranej roli nie uniosła mnie na tyle, abym stracił kontakt z rzeczywistością.

Gram każdą rolę tak, jakby była najważniejszą rolą w spektaklu. Radość i sukces należy do całego zespołu, ponieważ wszystkie role tworzą przedstawienie.

 

Lubisz poszukiwać. Fascynuje Cię proces powstawania spektaklu. Widać Twoje zaangażowanie w każdej z ról. Co jest według Ciebie najtrudniejsze w zawodzie aktora?

 

Dla mnie najtrudniejsze jest zakończyć pracę na etapie zaakceptowanym przez reżysera.

 

Tu wychodzi Twój perfekcjonizm?

 

Być może tak, ale to właśnie reżyser ma ostateczny głos.

 

Czy są role, które chciałbyś jeszcze zagrać?

 

Tak. Są, ale trzeba spojrzeć na siebie oczyma widza. Ciekawe byłoby, gdyby widzowie mogli mi zaproponować, w jakiej roli mnie widzą…

 

Prawda? Dziękuję za rozmowę.

 

z Markiem Cichuckim rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz, kierownik literacki