Antrakt z Krzysztofem Ławniczakiem

Antrakt z Krzysztofem Ławniczakiem

„Nie chcę ich nudzić!”

Pańska droga do teatru jest trochę inna niż Pana kolegów.

 

Życie podyktowało taką historię. Nie dostałem się na studia aktorskie, ale zostałem zaproszony przez dyrekcję Teatru Dramatycznego w Elblągu do współpracy na stanowisku adepta. Tam pracowałem rok. A następnie wróciłem do Białegostoku. Ożeniłem się w tym czasie, więc już nie mogłem myśleć o studiach i pracowałem w Teatrze Dramatycznym na stanowisku adepta przez kilka lat.

 

Później zdał Pan egzamin eksternistyczny aktora dramatycznego?

 

Tak, wówczas było to konieczne. Koledzy po szkole lalkarskiej również zdawali te egzaminy, by móc się utrzymać w teatrze dramatycznym.

 

Jest Pan utytułowanym, cenionym i lubianym aktorem. Widzę jednak, że nie przywiązuje Pan wagi do tego ważnego etapu. Niemniej to bardzo trudny egzamin. Nie bez kozery część młodych aktorów nie próbuje go zdawać.

 

Dziś każdy może być aktorem. Kiedyś to było obligatoryjne, żeby mieć certyfikat – pozwolenie na uprawianie zawodu. Niesie to za sobą większą odpowiedzialność za to, co się robi, wiąże się ze stresem. Nie jest to takie proste, jak się wydaje niektórym.

 

Rafał Górski poświęcił Panu artykuł zatytułowany Legenda białostockiego teatru Dramatycznego od czterdziestu lat na teatralnym szlaku. Pisze w nim, że wcielił się Pan „dotychczas w około 150 (!) ról dramatycznych.”

 

Naprawdę? To chyba niemożliwe. Nie liczyłem, nie przywiązuję do tego wagi.

 

Było ich z pewnością mnóstwo. Które role w Pana ocenie są najważniejsze?

 

Nie wiem. Każda rola jest wyzwaniem, otwarciem, przeszkodą, którą trzeba przeskoczyć, niezależnie, czy to duża rola, czy mała. Myślę, że nie tyle role są ważne, co reżyserzy, z którymi się spotykamy, bo każdy otwiera swój świat. Świat, którego, być może, nie znamy. Świat, z którym się, być może, nie zgadzamy. I ten proces jest dla mnie najważniejszy, a efekt? Chodzi Pani o efekt?

 

Niekoniecznie rozumiem rolę w znaczeniu efektu końcowego. Dla widza pewnie tak jest. Jednak raczej mam na myśli pracę nad rolą, proces tworzenia kreacji. Które role byłyby takimi kamieniami milowymi w Pana karierze?

 

Przez wiele lat grałem dwuosobową sztukę Petera Handkego w reżyserii Andrzeja Jakimca zatytułowaną Terminator. Grałem to z Jackiem Dzisiewiczem, a później ze śp. Kinem Kamińskim z Teatru Narodowego Białorusi. To był światowy spektakl. Zostaliśmy zaproszeni na największy festiwal teatralny odbywający się w Caracas, Barcelonie i w kilku innych miastach w Wenezueli. Zwykle nie przyznawano na nim żadnych nagród, a my stanowiliśmy wyjątek – przyznano nam Grand Prix. I posypały się zaproszenia z całego świata, także z Afryki z krajów postkolonialnych. Dyrektor Andrzej Jakimiec wysypał przede mną pewnego razu worek tych zaproszeń. Występowaliśmy we Francji, Niemczech i Białorusi, ale zabrakło wówczas pieniędzy na realizację większości z tych podróży! Występowanie w wielu krajach umożliwiał uniwersalny przekaz sztuki Handkego i forma spektaklu. Wyzwanie dla odtwórców ról w tym przedstawieniu polegała na tym, że przez półtorej godziny nie pada żadne słowo. Aktorom się wydaje, że kiedy nie mówią, to nie grają. A tu ani jednego słowa. Dla młodego człowieka, którym wtedy byłem, to była nauka. Spektakl zaczynał się moją obecnością na scenie i przez piętnaście minut, kiedy wchodzili widzowie, jadłem jabłko. Proszę sobie wyobrazić ruch dwa razy wolniejszy niż w życiu. Prawie jak choreografia. To doświadczenie przydało się przy innych realizacjach. Jeżeli chodzi o zawód – wszystko musi być wypracowane, przemyślane – nie umiem grać od razu. I ten spektakl, o którym opowiedziałem, moje widzenie zawodu wyprostował, ukształtował.

 

Budując postać sceniczną, czerpie Pan z siebie – ze swojego wnętrza czy z obserwacji otoczenia?

 

Jedno i drugie. Bez pewnej wrażliwości osobniczej nie bylibyśmy artystami. Musimy mieć perspektywę widzenia świata przez siebie. A z drugiej strony, mamy oczy dookoła głowy, obserwujemy świat. Komedia jest najtrudniejszym gatunkiem. Przecież nie zachowuję się jak bohater Zapisków oficera Armii Czerwonej, więc grając, muszę się posiłkować techniką. A z drugiej strony, muszę to wypełnić sobą. Z jednej strony – obserwacja, komentarz z życia, z lektur, z muzyki, z relacji z drugim człowiekiem. A z drugiej – moje wnętrze. Żeby to nie było puste.

 

Grał Pan dwa monodramy. Zaczął Pan w 1999 od spektaklu Seks, dragi i rock & roll. Większość aktorów, jeśli uda się im zrobić dobry monodram – eksploatuje go przez całe życie. Nawet gwiazdy tak robią. Długo Pan grał to przedstawienie?

 

Przez parę ładnych lat. Chętnie bym je grał nadal. Ten spektakl był reaktywowany za czasu dyrekcji Agnieszki Korytkowskiej-Mazur. Też żałuję, że nie jest w repertuarze.

 

Według mnie posługiwanie się formą monodramu – to sprawdzian mistrzostwa.

 

Jeszcze jak! Widziałem trochę monodramów i zawsze tam, gdzie to było zrealizowane formalnie – nie da się tego oglądać. Wszystko musi być wypełnione własną duszą i oddaniem publiczności.

 

W monodramie kryterium oceny jest prawda wyrazu. Na dużej scenie można ją „przykryć” innymi rozwiązaniami, działaniami. Co innego pochłania uwagę widza.

 

To wymaga innej techniki. Na małej sceny się nie oszuka. Jest za blisko.

 

Podziwiam Pana, że tyle lat grając Zapiski oficera Armii Czerwonej, zachowuje Pan nadal to przedstawienie w tak dużej dynamice. Ono jest nadal żywe! Ale też podziwiam Pana kondycję, bo granie półtoragodzinnego monodramu jest karkołomnym zadaniem.

 

Tak, to jest karkołomne. Ktoś kiedyś powiedział, że trzeba być super interesującym człowiekiem, by ponad czterdzieści minut dało się go oglądać. A co Pani powie na godzinę i czterdzieści pięć minut? Tyle, bywało, trwa mój monodram. Tylko proszę to dobrze zrozumieć.

 

Jest to niezwykle!

 

Tak, ale ja traktuję widownię jako integralną część spektaklu.

 

To zakłada zamysł reżyserskipubliczność jest objęta działaniami scenicznymi rozgrywanymi dookoła niej. Znakomite rozwiązanie – powodujące, że od początku widzowie są włączeni w spektakl.

 

Tak, ale chodzi mi o komunikację – niekoniecznie face to face, ale o komunikację duszy. Bez widzów mnie nie ma. Tak jak w rozmowie – słuchamy się wzajemnie, staramy się zrozumieć. O taką interaktywność mi chodzi. Nie chodzi mi o to, że pójdę między rzędy i usiądę gdzieś obok. Widzowie muszą mieć przeświadczenie, że gram tylko i wyłącznie dla nich. Oni przyszli, żeby obejrzeć spektakl, a ja przyszedłem specjalnie do teatru, żeby dla nich zagrać.

 

To się czuje i myślę, że widz to docenia.

 

Najgorszy „ateatralny” widz doceni i powie: „Lepiej jak w kinie!”- bo dobrze został potraktowany.

 

Co dla Pana jest ważne, kiedy poznaje Pan nowego reżysera?

 

Kompetencja, wyobraźnia, pewien rodzaj szaleństwa albo to, że dostaję pytania, których sam nigdy sobie nie stawiałem. Są rejony, nad którymi osobniczo się nie pochylamy. Każdy przecież ma swoje widzenie świata, a tu raptem jakieś drzwi się otwarły… Tak np. było przy okazji Śmierci w Wenecji, którą reżyserował Mikołaj Mikołajczyk. Dla mnie bardzo ważny spektakl, bo to podsumowanie mego życia. Ważny, ale trudny. Bardzo lubimy się z Mikołajem. Szanuję go jako wielkiego artystę. To znakomity choreograf, reżyser, ciekawy człowiek. Udało mu się otworzyć mnie w taki sposób, jak nie otworzyłbym przed nikim innym, ponieważ relacja między nami jest właśnie taka. Mamy podobną wrażliwość.

 

Co jest piękne w tym zawodzie?

 

Koniec spektaklu! Że jestem wolny.

 

Gra Pan z ogromną pasją. Pan jest na tyle interesujący, na tyle osadzony w postaci, że muszą się inni mocno starać, żeby Panu dorównać.

 

Żeby dojść do pewnego poziomu…

 

Mistrzostwa?

 

To Pani powiedziała – trzeba być kilka razy albo za każdym razem „przeczołganym” do bólu, potu i łez. Dowiedzieć się o sobie, że nie umiesz chodzić, nie umiesz myśleć. Tak po prostu czasem jest. I nie dlatego, że ktoś mi to brutalnie uświadomił. Później bezsenne noce, brak apetytu i myślenie… Człowiek ciągle myśli, jak to zrobić? Na palcach jednej ręki mogę wyliczyć osoby, które zawodowo szanuję. A reszta jeszcze nie zebrała porządnych cięgów. Lubię grać, kiedy nawiązuje się dobre relacje zawodowe. Choć znamy się wiele lat, nagle okazuje się, że odkrywamy coś nowego. To jest fajne.

 

Czy ma Pan jeszcze jakieś role, które chciałby Pan zagrać?

 

Staram się nie mieć marzeń. Zawsze mówiłem, że chcę być aktorem użytecznym.

 

Czy bycie na scenie daje Panu poczucie szczęścia, czy to jest rodzaj uzależnienia?

 

Z tego żyję! Nic innego nie potrafię robić. A chciałbym mieć milion dolarów, mieć pięć zawodów i być podróżnikiem. Niestety nigdy nim nie będę… Jeśli przychodzą ludzie i kupują bilety, nie chcę ich nudzić!

 

Zatem to wynika z Pańskiej odpowiedzialności?

 

A jak inaczej? To jest trudny zawód. Nie mówię tego, żeby się stać bohaterem. Kiedy szewc źle uszyje buty, to się je wyrzuci.

 

A jak się źle zagra, nie da się tego „odkręcić”!

 

Właśnie. Nie ma źle zagranych ról. Są tylko role niezrobione. Mogą się podobać lub nie. Ale jeśli są zrobione profesjonalnie, trudno dyskutować z tym, że widać rzetelną robotę. A czasami trzeba grać wbrew sobie i to jest wielkie wyzwanie. Kiedy wszystko jest przeciw…

 

Życzę Panu wielu wyzwań i dziękuję za rozmowę.

 

 z Krzysztofem Ławniczakiem – rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz – kierownik literacki