Antrakt z Krystyną Kacprowicz-Sokołowską

Antrakt z Krystyną Kacprowicz-Sokołowską

„Walka o każdą rolę, żeby zaistnieć”

Historia Pani drogi artystycznej wygląda trochę inaczej niż Pani kolegów. Zaczęła Pani od pracy w Warszawskiej Operze Kameralnej. Miejsce prestiżowe, znaczące dla kultury polskiej i tam Pani pracowała sześć lat od skończenia szkoły w 1979 r. Niełatwo dostać się do warszawskich teatrów. Jak to się Pani udało?

 

W Warszawie przy Operze Kameralnej powstawała Scena Marionetek. Jej inicjatorem był Jan Wilkowski. Zaproponował mnie i kilkorgu moim kolegom pod koniec studiów, żebyśmy uczestniczyli w tym eksperymencie. Na początku próby odbywały się w szkole w Białymstoku, dlatego że całą scenę należało zbudować od podstaw. To były finezyjne marionetki, poruszały się prawie jak ludzie. Pierwszą premierą, którą dwa lata przygotowywaliśmy, był Aptekarz Józefa Haydna, w którym grałam rolę tytułowej postaci. Premiera odbyła się w holu Teatru Wielkiego na specjalnie zbudowanej Scenie Marionetek, co było wówczas ogromnym technicznym i organizacyjnym wyzwaniem. To była duża konstrukcja z podestami. My animowaliśmy marionetki, a śpiewacy Opery Kameralnej śpiewali na żywo. Marionetki były przepiękne, zrobione charakterystycznie. Wtedy w Warszawie to było ogromne wydarzenie. Takie Opery Marionetek istnieją w Salzburgu i Mediolanie jako jedyne w Europie. I wzorując się na nich, chcieliśmy stworzyć coś podobnego w Polsce. Dużo podróżowaliśmy z tą formą spektakli na różne festiwale w Europie. Byliśmy we Włoszech, Austrii, Niemczech Zachodnich. Było to duże przedsięwzięcie, które trwało wiele lat. Jednak po sześciu latach pracy z marionetką zdecydowałam się odejść. Stwierdziłam, że chcę wrócić do teatru, gdzie będę pracować głosem. Stanęłam przed wyborem: albo wrócić do tego, czego uczyłam się w szkole, albo nie pracowałabym już w zawodzie po sześciu latach „tylko” animowania marionetką. Ponieważ miłością do teatru lalek zaraził mnie mój „guru” Jan Wilkowski, chciałam wrócić do Białegostoku, gdzie wykładał.

 

Współpraca z Janem Wilkowskim trwała dalej?

 

Wyreżyserował w operze tylko jedno przedstawienie Piotruś i wilk Sergiusza Prokofiewa. Był pomysłodawcą całego projektu, ale nie pracował w Operze Kameralnej, więc potem nie mieliśmy już kontaktu.

Natomiast chciałabym podkreślić wagę spotkania z nim na początku mojej teatralnej kariery. Zetknęłam się z nim, kiedy zdałam do szkoły. Jan Wilkowski byłą osobą kochającą nas, młodzież, był niezwykłym fachowcem, ale też dżentelmenem. Uczył nas wszystkiego. Prowadził długie rozmowy. W każdej chwili gotów służyć nam swoją osobą, nie tylko w sprawach zawodowych, ale i prywatnych, np. przedstawialiśmy mu swoje sympatie. Zapraszany był na śluby i wesela studentów.

 

To była relacja mistrz – uczeń, prawda?

 

Tak. Relacja oparta na szacunku i przyjaźni. Wilkowski nauczył mnie teatru i teatralnej wrażliwości. Był niezwykły. Dzięki Niemu zdobywaliśmy książki spod lady, dla profesora odkładane w maleńkiej księgarni na tyłach ul. Sienkiewicza. Czasem je nam po prostu kupował i dawał w prezencie. I tak otrzymałam od Niego Mistrza i Małgorzatę. To był człowiek, który mnie zaraził miłością do teatru.

Jan Wilkowski był zafascynowany górami, a zwłaszcza folklorem góralskim. I z miłości Profesora powstała najbardziej znana jego sztuka „O Zwyrtale Muzykancie, czyli jak się stary góral dostał do nieba”. A ja napisałam pracę magisterską na temat pierwszego jej wystawienia w 1958. Mogłam stworzyć dokładny zapis tej realizacji, mając bezpośredni kontakt z Janem Wilkowskim oraz Adamem Kilianem. Profesor to na bieżąco sprawdzał i weryfikował moje ustalenia. Myślę, że to interesujące – fragment historii teatru, który odtworzyłam dzięki osobom, które wówczas jeszcze żyły, a także dzięki oglądaniu kronik filmowych z tamtych lat.

 

Dalej los Panią powiódł do Gorzowa Wielkopolskiego?

 

Pracowałam jeszcze przez rok w teatrze w Białymstoku, ale ciągnęło mnie w tamte okolice, bo urodziłam się w Szczecinie. Żartuję sobie, że pojechałam do Gorzowa po męża. Tam go poznałam, choć był krakowianinem. Potem przenieśliśmy się do Białegostoku, który spodobał się mojemu mężowi bardziej niż Szczecin, o  którym także myśleliśmy. A poza tym miałam w Białymstoku mieszkanie, zamiast trudnych warunków z innymi aktorami we wspólnym locum w Szczecinie. To przeważyło i zostałam tu na następne 30 lat. I zdałam jeszcze egzamin eksternistyczny aktora dramatu, żeby ugruntować moją pozycję zawodową.

 

Co jest najważniejsze w tym zawodzie, który Pani uprawia?

 

Uważam, że to zawód dla silnych kobiet, dlatego że jest ciągła walka o role, a to jest równoznaczne z walką o byt. Nie ma się specjalnie wpływu na to, czy się zagra w kolejnym przedstawieniu. Zagrałam np. nieźle ocenianą rolę Rejenta Milczka w Zemście, po której były dobre recenzje, a mimo to w ciągu ostatnich dwóch lat nie dostałam żadnej większej roli. Patrząc na młodsze koleżanki, zastanawiam się, ponieważ sama przeżyłam tę walkę – czy powtórnie chciałabym to przechodzić i być aktorką. Czy podjęłabym to wyzwanie, gdybym wiedziała, jak trudno jest w tym zawodzie? Każda aktorka musi walczyć o rolę, żeby zaistnieć, żeby wybić się. Kiedyś ten zawód był, jak mnie uczył Wilkowski, moją pasją. Dziś aktorstwo jest moim zawodem, a teatr miejscem pracy. Mam swoje pasje poza zawodem.

 

Rola Rejenta Milczka była dużym sukcesem, ale też wydaje się trudna. Karkołomne samo założenie, że grają prawie same kobiety, pozwala jednak wydobyć inne cechy Fredrowskich postaci. Chciałabym usłyszeć Pani opinię o pracy z Henrykiem Talarem.

 

Bardzo dobrze się z nim rozumiałam. Pracę z Henrykiem Talarem uwielbiam. Uważam go za wielkiego aktora, wielką osobowość, ale też znawcę wiersza. I myślę, że nam wszystkim dobrze zrobiła praca nad wierszem, szczególnie młodzi ludzie nauczyli się bardzo dużo. Natomiast praca nad postacią była taka sama, jak nad każdą inną. Kiedy zrozumiałam, o co chodziło reżyserowi i weszłam w postać Rejenta, to już nie myślałam, że gram mężczyznę. Gdy pytamy młodych widzów na spotkaniach po spektaklach, czy im nie przeszkadza, że grają kobiety, zwykle pada odpowiedź, że w pewnym momencie tego się już nie widzi – tylko postaci. Potraktowałam to zadanie tak, że mam rolę do zagrania. Udało się to osiągnąć dzięki Henrykowi Talarowi, który poprowadził nas bardzo dobrze. Bardzo się upierał, żebym zmieniła głos. Trochę na początku się bałam i opierałam, ale kiedy spróbowałam i poszło – już byłam w tej postaci. Myślałam tylko tą postacią.

 

Głos przeniósł postać?

 

Tak, sprawiało mi to i nadal sprawia ogromną frajdę granie tego przedstawienia.

 

Dzisiaj mamy mało w teatrze klasycznych sztuk mówionych wierszem. Jak pod tym względem wyglądała praca z Henrykiem Talarem?

 

Tak, stanowczo za mało. Z wierszem jest tak, że Zemsta napisana jest ośmiozgłoskowcem, który dobrze mówiony brzmi prawie jak proza. Fredro ma swój rytm, który ułatwia mówienie. Henryk Talar cały czas uczył nas i czuwał nad tym, żeby wypowiedź była logiczna. To sztuka mówić wierszem, ale wystarczy mieć dobrego profesora. Akcenty, średniówka, wszystko ważne, ale przede wszystkim logika. Jeśli mówimy logicznie, średniówki same wybrzmią.

 

Nawet młodzież słyszy to i odbiera jako naturalny język teatru, nie czując różnicy między epokami.

 

Henryk Talar kiedyś dał nam posłuchać wykonania Zemsty zrealizowanego przez „mistrzów” po to, by pokazać, jak nie należy mówić. W wierszu jest melodia, ale trzeba, zachowując melodię wiersza, logicznie podawać tekst.

 

Wspomniała Pani o swoich pasjach?

 

Największą moją pasją jest miłość do gór. Jestem narciarką, ale po operacji kręgosłupa staram się nie prowokować losu. Jednak kiedy słyszę zimą prognozę pogody i informację, gdzie ile śniegu spadło, to bardzo przeżywam, że nie mogę zjeżdżać. Jako dziecko przez kilkanaście lat tańczyłam w ognisku baletowym. Prowadzili je w Białymstoku słynni państwo Januszkowscy, którzy skończyli szkołę baletową w Moskwie. Występy odbywały w Teatrze Dramatycznym – to był mój pierwszy kontakt ze sceną – w wieku sześciu lat. Potem tańczyłam jeszcze w „Kurpiach Zielonych”. Kocham balet i kocham tańczyć.

A kolejna pasja to jamniki szorstkowłose. Mam już trzeciego. Jedną z moich miłości jest też … wiatrak!

Moi znajomi kupili stary wiatrak i przenieśli go do Studzianek. Tam też od czterdziestu lat spotykam się z grupą moich przyjaciół. Spędzamy tam czas, a również świętujemy, np. spotykamy się 3 Maja i śpiewamy pieśni patriotyczne. Kocham to miejsce i traktuję je jako moje miejsce na ziemi.

Moją pasją są też podróże. Wcześniej jeździłam po Polsce, a teraz co roku wyjeżdżam do innego kraju. W zeszłym roku byłam w Chinach. Dwa lata temu z koleżanką z Montrealu zwiedziłyśmy wynajętym samochodem zachodnią Kanadę: od Calgary przez Góry Skaliste do Vancouver. Przepiękne wydarzenie w moim życiu! Trzy lata temu zwiedziłam z przyjaciółką Paryż, wspominam przepiękne obrazy impresjonistów w Muzeum D’Orsay. Paryżem i Kanadą bardziej byłam zafascynowana niż Chinami. Planuję w tym roku wyprawę samochodem dookoła Islandii, ale zobaczymy, czy się uda ze względu na pandemię.

 

Życzę Pani wielu wspaniałych podróży i dziękuję za rozmowę.

 

z Krystyną Kacprowicz – Sokołowską rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz – kierownik literacki.