Antrakt z Ewą Palińską
„Poczucie, że robię rzeczy ważne”
Historia Pani kariery teatralnej jest niezwykła. Proszę nam o tym opowiedzieć.
Od dziecka śpiewałam: w szkole, w pociągu, jadąc z rodzicami w samochodzie, czyli wszędzie, gdzie była widownia. Urodziłam się w Słupsku, tam spędziłam dzieciństwo i czas dorastania. Chodziłam do szkoły muzycznej – siedem lat w klasie fortepianu – równolegle ze szkołą podstawową. Będąc w liceum, w kultowym wówczas czasopiśmie Radar przeczytałam reportaż z PWST w Białymstoku tak ciekawie napisany, że zainteresowałam się tą szkołą. Pod koniec liceum przeprowadziliśmy się z rodzicami do Łomży, gdzie trafiłam do grupy teatralnej przy TKT. Poznałam tam swojego męża, który udzielał się głównie jako świetny recytator. Dla mnie zawsze to była pasja, spełnianie się pozaszkolne, ale przede wszystkim przed recytacją było śpiewanie. Po liceum dostałam się do szkoły teatralnej do Białegostoku. Studia trwały dłużej, bo urodziłam dziecko i miałam półtoraroczną przerwę. Nie było łatwo, ponieważ wracając na uczelnię, miałam już rodzinę, a poza tym był wtedy stan wojenny. Jeszcze przed powrotem na studia mój mąż został aresztowany za powieszenie plakatu o Katyniu na cmentarzu w Łomży. W mieszkaniu teściów była rewizja, a mnie w zaawansowanej ciąży przesłuchiwali funkcjonariusze SB. Bałam się, że mąż nie wróci, grożono nam obojgu i rodzicom.
Tak więc ten trud był od początku na wielu poziomach i tak już zostało. Obydwa dyplomowe przedstawienia grałam w szkole, nie w teatrze. W moim życiu często się tak dzieje, że kilka rzeczy robię równolegle. I tak studiując na trzecim roku, zaczęłam współpracę z Krzysztofem Dziermą, znanym aktorem, ale przede wszystkim kompozytorem muzyki do przedstawień teatralnych. Krzysztof komponował dla mnie piosenki do tekstów polskich poetów, które sama wyszukiwałam. Po kilku latach hobbystycznej pracy powstał program na recital. Również na trzecim roku PWST jako jedyna reprezentantka Białegostoku dostałam się do Krakowa na słynny festiwal piosenki studenckiej. Żadnej nagrody nie dostałam, ale już sam udział w tym wydarzeniu był dla mnie wyróżnieniem. Natomiast w 1987 po skończeniu uczelni dostałam główną nagrodę na Olsztyńskich Spotkaniach Zamkowych.
Dla osób należących do naszego pokolenia Spotkania Zamkowe to było coś. Udział w nich oznaczał znaczący prestiż, a zdobycie głównej nagrody! Chapeau bas!
W 1991 roku otrzymałam także wyróżnienie na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Wręczał mi je przewodniczący jury prof. Aleksander Bardini. Już w 1987 roku zaczęłam starać się o pracę w teatrze, ale obowiązywała wówczas niepisana umowa między dyrektorami obu białostockich teatrów, że nowo powołany z Tarnowa dyrektor Andrzej Jakimiec nie będzie zatrudniał w Dramatycznym młodych aktorów bezpośrednio po szkole. Natomiast dyrektor BTL-u Krzysztof Rau nie był zainteresowany przyjęciem mnie na etat. Wobec czego zaczęłam pracować jako instruktor teatralny. Wkrótce dyrektor Jakimiec zaprosił mnie jednak do wyreżyserowanej przez siebie sztuki granej przez same kobiety – Domu Bernardy Alba wg F. Garcii Lorki. Niemal połowa aktorek grających w tej sztuce już nie żyje (Grażyna Juchniewicz, Dagny Rose, Alicja Telatycka). Zagrałam gościnnie w tym przedstawieniu na małej scenie i to był mój chrzest bojowy, pierwsze kroki na scenie. Rola Martirio bardzo głęboka – rola dla mnie. Kolejnym spektaklem, w którym grałam gościnnie, był Bal manekinów Brunona Jasieńskiego. Po roku zostałam zatrudniona na etat adepta, a po zdaniu egzaminu eksternistycznego na etat aktorski. Trzeba było wówczas zdawać ten egzamin i uważam, że był i nadal jest potrzebny. Większość kolegów będących w podobnej sytuacji zdawała go wcześniej, ponieważ trzeba było mieć trzyletni staż pracy w teatrze, by móc w ogóle do niego przystąpić. Mogłam więc partnerować tylko tym, którzy ten warunek spełniali. Aktorstwo to zawód, w którym brak takiej weryfikacji, jaka jest w innych profesjach, np. medycznych czy technicznych, bo w nich osiąga się kolejne stopnie zawodowe. Choć w operze czy w teatrach profesjonalnych za granicą one obowiązują: artyści pierwszoplanowi, drugoplanowi, itp. Gdy do teatru przychodzi młody człowiek po szkole, nie musi odbywać stażu w teatrze ani zdawać dodatkowego egzaminu, a otrzymuje najniższe wynagrodzenie krajowe. Moja podstawowa pensja tuż przed emeryturą jest wyższa zaledwie o trzysta złotych od ich uposażenia. Ten czas pandemii pokazał, jakie są dochody artysty. Jak mogę się czuć w związku z tym? Szanuję wszystkich ludzi, z którymi spotykam się w pracy, ale tak być nie powinno.
Brakuje Pani docenienia doświadczenia, umiejętności i kwalifikacji?
Tak. Uważam, że teatr wymaga od każdego aktora: młodego, w średnim wieku, starszego olbrzymiej, olbrzymiej pokory. Jeśli nie zostaniemy do niej zmuszeni albo nie wyniesiemy jej z domu, nie wyuczyliśmy się jej w szkole czy w trakcie pracy to…
Jest kłopot, dla ludzi, z którymi nas los zetknie?
Tak. W 1990 zdawałam egzamin eksternistyczny w tym samym dniu, w którym graliśmy Wesele, do którego przepiękną muzykę skomponował Tadeusz Woźniak. Grałam rolę Chochoła, śpiewałam w tej roli, a Isię zagrała moja starsza córka Beata i miałam z nią piękną scenę. Dużo pracy w to włożyłyśmy. Po zdanym egzaminie z trudem zdążyliśmy na wieczorny spektakl wiezieni przez dyrektora Jakimca (partnerowali mi Jola Skorochodzka i Krzysiek Ławniczak – za co przy okazji jeszcze raz im dziękuję). Kiedy wróciliśmy z Warszawy, pod teatrem gromadziła się już tłumnie publiczność. Egzamin to był ogromny stres. Trzeba było udowodnić, że się jest godnym tego, żeby wyjść na scenę Dramatu. W związku z czym, ma to dla mnie duże znaczenie, nawet niezwiązane z poczuciem krzywdy, że nie jest to teraz doceniane ani w sposób finansowy, ani żaden inny. To był dla mnie ważny moment potwierdzenia, położenia ręki na ramieniu i powiedzenia: „Możesz grać na scenie dramatycznej. Jesteś gotowa.” Zanim zdałam ten egzamin, dyrektor czasowo przeniósł mnie na etat suflera, co było bardzo upokarzające.
Po wielu sukcesach, kiedy była Pani nagradzana, oklaskiwana, nastąpiło zawodowe tąpnięcie…
Tak, a jeszcze gdy w 1989 chciałam pojechać do Wrocławia na Festiwal Piosenki Aktorskiej, dyrektor Jakimiec mi nie pozwolił. Rok później jednak pojechałam, zmuszona na ten wyjazd wziąć urlop bezpłatny. Dyrektor się zgodził, żebym wyjechała na ten konkurs, choć obawiał się, że będą niesnaski wśród moich kolegów, ponieważ nie można było grać spektakli, w których obsadzie się znajdowałam. To się wiąże z kolejną trudnością w tym zawodzie: jak bardzo jesteśmy uzależnieni od dyspozycyjności kolegi. Będąc zaangażowanym w różne tytuły, trzeba mieć poczucie odpowiedzialności za grupę. Dopiero kiedy otrzymałam nagrodę i w TVP na żywo pokazano koncert galowy, w którym wystąpiłam, dyrektor uznał, że reprezentowałam Teatr Dramatyczny i Białystok. Andrzej Jakimiec był bardzo dobrym reżyserem i menedżerem teatru. Potrafił zachowywać się fantastycznie, a czasem popełniał też błędy, ale i umiał powiedzieć „przepraszam”. Był zaskoczony nagrodą, chyba nie wierzył we mnie.
Pamiętam, że na pewno to był bardzo trudny, ale bardzo owocny rok. Żałuję tylko, że były takie dokonania, o których dziś nie ma nawet śladu na naszej stronie teatralnej. To bardzo przykre.
Po powrocie z Wrocławia nic się nie zmieniło, choć dyrektor Jakimiec wystawił ten recital kilka razy w teatrze na Foyer zimą. Zostałam zaproszona również przez nieżyjącego już Wiesława Szymańskiego – redaktora Radia Białystok na koncert live z piosenkami Dziermy. Bardzo miło wspominam też koncert, do którego zaśpiewania zostałyśmy zaproszone z Olą Maj i Agnieszką Możejko przez dyrektora PKP. Koncert odbył się w niezwykłym miejscu – nieczynnej dzisiaj Drezynowni. Ostatni raz zaśpiewałam ten recital w Kawiarni Fama, biorąc udział w jednym z cyklu koncertów Muzyka i słowo. To był piękny, szlachetny materiał, bardzo mi go żal.
Po blisko siedmioletniej przerwie w pracy teatralnej związanej z moim trudnym macierzyństwem po urodzeniu młodszej córki, zakwalifikowałam się do finału festiwalu piosenek z repertuaru Anny German w Zielonej Górze. W tym samym mniej więcej czasie dostałam się też do finału konkursu piosenek Agnieszki Osieckiej.
Wygląda na to, że śpiewanie było najważniejsze?
O tyle było ważne, że ukształtowało moją drogę sceniczną. To ważna forma dla mojego rozwoju artystycznego.
Które z ról teatralnych chciałaby Pani przywołać? Powiedziała Pani wcześniej, że istotne są dla Pani relacje w teatrze?
To jest bardzo ważny aspekt współpracy: zrozumienie, czego oczekuje reżyser. Zastanawiając się przed tą rozmową nad tym, jakie mam oczekiwania wobec reżyserów, przypomniałam sobie pracę z panem Krzysztofem Orzechowskim w Kandydzie, w którym grałam Kunegundę – była to też w dużej mierze rola śpiewana, ale i dramatyczna zarazem. Bardzo lubię tego typu przedstawienia, a dawno w naszym teatrze takich spektakli nie było.
Na szczęście będzie Pani miała śpiewaną rolę w Pensjonacie Pana Bielańskiego, na premierę którego wszyscy czekamy!
Tak, właściwie tam tylko śpiewam. Pamiętam, że powiedziałam reżyserowi na „popremierówce” Kandyda, że brakowało mi jego prowadzenia. Ono było, ale bardzo subtelne. Nie dostawałam potwierdzenia, że idę w dobrym kierunku. A nie miałam dość doświadczenia, żeby wiedzieć, że skoro on mi nie mówi nic, to oznacza, że idzie dobrze. Rozmawiałyśmy o takiej pokorze wobec zawodu, wobec starszych aktorów. Ale ja już… nie tyle złożyłam broń, ale zawsze tak było, jak z tym śpiewaniem. Jestem jedną z osób, które naprawdę dużo pracowały nad sobą przez lata pracy w teatrze, idąc zadaną sobie ścieżką rozwoju osobistego. Będę się chyba uczyć do końca życia, zresztą nie tylko umiejętności i doświadczeń aktorskich. (Oby ta praca na scenie powróciła po pandemii, bo wcale nie jest to pewne). W którymś momencie uznałam, że aktorstwo jest bardzo niestabilnym zawodem – w szczególności dla kobiety, więc zaczęłam zdobywać inne kwalifikacje i zgłębiałam tajniki m.in : logopedii, psychodramy, muzykoterapii. W sumie od siedmiu lat uczę się różnych technik psychoterapeutycznych na studiach w Warszawie.
Co w teatrze jest dla Pani najważniejsze? Ma Pani kilka zawodów, wiele różnorodnych umiejętności, ale teatrowi poświęca Pani najwięcej czasu, energii, życie całe?
Tak. Bez tego poświęcenia raczej trudno wyglądać efektów. Myślę, że dla mnie najważniejsza jest relacja – bycie na scenie, relacja z reżyserem, z partnerem scenicznym i finalnie – z widzem.
Co daje Pani relacja z widzem?
Daje mi poczucie, że robię rzeczy ważne, coś istotnego. Może dzięki temu, że inaczej powiem tekst, bo inaczej go czuję lub jest czas na inne niż dotychczas jego odczytanie – widz przez chwilę zastanowi się, dlaczego ta interpretacja jest odmienna. Powstaje tylko pytanie, które czasem pozostaje bez odpowiedzi: Czy publiczność to przyjęła? Czy udało się przenieść tę niekonwencjonalną interpretację na tamtą stronę? Tak na przykład było z rolą Dyndalskiego w Zemście, którego widzowie znają jako zupełnie inną postać. Jestem wdzięczna reżyserowi Henrykowi Talarowi, że pozwolił mi pójść w pracy nad tą rolą w odmiennym kierunku.
Życzę Pani przeniesienia idei, emocji i energii na widzów, wzajemnej z nimi relacji. Bardzo dziękuję za rozmowę.
z Ewą Palińską – rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz, kierownik literacki