Antrakt z Dawidem Rostkowskim

Antrakt z Dawidem Rostkowskim

„Chcę się cieszyć tym co mam, to ważna umiejętność”

Kilka lat temu Pan powiedział, że nie wie Pan, gdzie taniec Pana zaprowadzi, ale że Go uszczęśliwia. Jak Pan trafił do teatru? Zaczęło się od tańca?

 

Tak, taniec nadal mnie uszczęśliwia. A z polecenia kolegi zostałem zaproszony do udziału w spektaklu Kogut w rosole, gdzie potrzebny był ktoś, kto się dobrze rusza i wizualnie odpowiada typowi postaci Czeczena. Przeprowadziłem się wówczas do żony do Białegostoku z Warszawy, gdzie studiowałem. Poszedłem na rozmowę z dyrektorem teatru, na której przedstawiłem swoje doświadczenie sceniczne, w tym występy w Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej. Brałem tam udział w dużych produkcjach: Jaś i Małgosia oraz Dziadek do orzechów. To były moje pierwsze doświadczenia współpracy z reżyserami, dyrygentem i muzykami. Ponadto miałem za sobą wieloletnie występy sceniczne w breakdance, bo zaczynałem jako dwunastolatek. Moje początki były trudne – tańczenie na linoleum ze śmietnika, muzyka z magnetofonu kasetowego na podwórku i wojowanie „na dziko” – zero techniki, zero pojęcia, jak to się robi, poza trickami podejrzanymi w telewizji. To były czasy, kiedy umiejętnościami walczyło się o szacunek na podwórku. To mi nadal daje energię. Dzisiaj taka sytuacja jest rzadkością.

 

Pan do wszystkiego doszedł sam.

 

Wychowała mnie babcia, więc nie było łatwo. Moja wytrwałość, upór i to, że nikt nigdy nie prowadził mnie za rękę spowodowały, że jestem tu, gdzie jestem. A moja wściekłość na samego siebie, kiedy przegrywałem, determinowała mnie zawsze do cięższej pracy na treningach.

 

Miał Pan duże sukcesy w tańcu. Jak to się zaczęło?

 

Mój kolega z Olsztyna, który aktualnie jest farmaceutą, zobaczył nas tańczących pod blokiem i zaprosił do swojej ekipy trochę starszych zarówno wiekiem, jak i stażem tancerzy. Poszliśmy z nim, tam wspólnie trenowaliśmy i to właśnie z nimi kontynuowałem swoją wtedy jeszcze podwórkową karierę. Ci starsi koledzy zapewnili moją babcię, że się mną zaopiekują, będą mnie zabierać na zawody, będziemy razem tańczyć, itd. Babcia im ufała i pozwalała na to.

 

Do wszystkiego doszedł Pan dzięki łutowi szczęścia – spotkaniu kogoś, kto się Panem zaopiekował, poprowadził, ale i dzięki ciężkiej pracy.

 

Tak, też przez głębokie wejście w taniec. Wielu zaczynało, ale rezygnowało z różnych powodów, uważając, że się nie nadają albo woląc grać w gry komputerowe – pretekstów było sporo. Mnie taniec dawał możliwość odreagowania negatywnych emocji zbieranych na złym podwórku, na którym się wychowałem. Rodzice nie wiedzą, o wielu złych rzeczach, które na takich podwórkach się dzieją. Taniec był odskocznią i ujściem emocji. Wtedy nie myślałem o mistrzostwie, że coś wygram, nie wiedziałem o zawodach. Szedłem potańczyć, zamiast się gdzieś przepychać z kolegami.

 

Następny etap to sukcesy z grupą starszych kolegów?          

 

Tak, wiele im zawdzięczam, bo po roku czy dwóch mój poziom pozostawiał wiele do życzenia. Stawałem na rękach i tyle. Oni mnie pchali do przodu, miałem rolę bardziej śmiesznego dzieciaka wśród starszych. To się bardziej liczyło niż moje umiejętności. Dzięki temu mając czternaście lat, poczułem, jak to jest wracać do domu z nagrodą. Babcia była dumna. Nikomu za nic nie płaciła, nigdzie mnie nie wysyłała. Dziś to właściwie nie do pomyślenia, że ktoś z ulicy zdobywa takie umiejętności, że wygrywa na zawodach, w których uczestniczy pięćdziesiąt ekip. To było dla mnie ważne. Ten łut szczęścia – te sukcesy popchnęły mnie dalej. W ciągu piętnastu lat od kiedy tańczę, nie miałem żadnej przerwy poza krótkimi spowodowanymi kontuzjami.

 

Dokąd były te taneczne wyjazdy?

 

Pierwszy do Tajwanu – to był w ogóle pierwszy udział b-boyów z Polski w zawodach w tamtych rejonach świata. (B-boyów czyli grupy chłopaków tańczących breakdance). Byliśmy młodą ekipą, miałem osiemnaście lat i trzech kolegów starszych od siebie. W 2012 to było wyzwanie: zebranie funduszy i sam wyjazd, ale wszystko się udało. Powalczyliśmy zespołowo i ja indywidualnie też, spośród kilkuset w większości azjatyckich tancerzy dostałem się do szesnastki. Miałem walkę, dogrywkę z tancerzem z USA, który do dzisiaj jest jednym z bardziej rozpoznawalnych b-boyów. Dwa razy byłem w Stanach, w Los Angeles i Nowym Yorku – taneczny wypad z żoną do kolebki uprawianego przez nią hip-hopu. Zaproszono nas też do wzięcia udziału w zawodach w Japonii. W ramach You Can Dance byłem w Sewilli. Tę telewizyjną przygodę traktowałem z dużą dozą dystansu. Ludzie często przywiązują do tego programu znaczną wagę, ale to tylko telewizyjny show, a nie zawody. Występ ma się podobać publiczności, więc winna to być historyjka doprowadzająca do łez, a emocje w tańcu mają się wylewać. Doświadczeni tancerze wiedzą, że nie o to chodzi. Nie chodzi o popis. To trochę jak porównać kabaret i sztukę teatralną.

 

Jak wyglądała praca przy spektaklu z Markiem Gierszałem?

 

Najpierw rozmawialiśmy z reżyserem na Skype i okazało się, że mu odpowiadam do roli. Nie bałem się tańca, bo to umiałem. Bałem się mówienia. Miałem świadomość, że nic nie wiem. Umierałem ze strachu. Dopiero w trakcie próby czytanej koledzy dowiedzieli się, z kim mają do czynienia, ale mogłem liczyć na ich pomoc. Zostałem wysłany na zajęcia z emisji głosu, kilka lekcji podstaw umożliwiających wyjście na scenie. Dzięki tańcowi czuję wewnętrznie, kiedy jest źle, więc wiedziałem, że muszę pracować. Pod tę rolę aktorzy i reżyser mnie ustawiali. To był warsztat aktorski. Nie było czasu w trakcie trzech miesięcy prób na zrobienie pełnego kursu, ale dało mi to wyobrażenie, jak wygląda praca nad rolą. Zacząłem wnikać, wiele czytam. Uczę się, jak się tworzy postać. Teraz jestem na etacie adepta.

 

Myśli Pan o egzaminie eksternistycznym?

 

Oczywiście, już się do niego przygotowuję. Mam świadomość, ile pracy mnie czeka, chcę się rozwijać i uczyć nowych rzeczy. Praca przy Kogucie w rosole spowodowała, że koledzy nie traktowali mnie jako aktora, ale szanowali za mój taniec i nawiązała się dojrzała i fajna relacja. Ci aktorzy, z którymi już grałem, ufają mi i są dla mnie dobrzy, darzymy się szacunkiem. Z pozostałymi oczywiście zachowujemy pewien dystans. Jednak wiem, że wspólna praca, chociażby teraz przy Pensjonacie Pana Bielańskiego to zmieni. Rozumiem to i nie mogę odpuścić nawet na chwilę. Muszę szkolić warsztat i teraz, kiedy mamy przerwę w teatrze, nad nim pracuję.

 

Pańskie doświadczenie związane z tańcem pomaga?

 

Myślę, że bardzo. Przed każdym występem bardzo się denerwuję, suchość w gardle objawiająca się kaszlem, ale kiedy stawiam stopę na scenie, tak jak w tańcu – wszystko spływa, stres mija, skupiam się na roli. Lubię ten etap przejścia od stresu do wyzwania, które podejmuję. Czuję, kiedy je wykonuję dobrze, a kiedy źle.

 

O czym pan marzy?

 

Mam kochaną żonę, urodził mi się niedawno syn – Franciszek. Żyjemy dobrze, chciałbym, żeby to trwało. Chcę się z tego cieszyć – to jest ważna umiejętność, bo każdy goni do przodu. Nie kończąc jednej rzeczy, zaczyna następną.

 

Tej radości i pokoju wewnętrznego Panu życzę oraz sukcesów scenicznych. Dziękuję za rozmowę.

 

z Dawidem Rostkowskim – rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz, kierownik literacki