Antrakt z Dawidem Franciszkiem Malcem

Antrakt z Dawidem Franciszkiem Malcem

Pochodzi Pan z Podhala, z Zakopanego? Skąd decyzja, by przenieść się do Białegostoku?

 

Tak. Gwoli ścisłości, pochodzę z Czarnego Dunajca. Przeprowadziłem się do Białegostoku, ponieważ dostałem się na studia aktorskie w Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie na białostocki Wydział Sztuki Lalkarskiej. A życie uplotło taki scenariusz, który zatrzymał mnie w Białymstoku na dłużej.

 

Zaczął Pan grać w Teatrze Dramatycznym w 2017 jeszcze jako student Akademii Teatralnej?

 

Potrzebne było zastępstwo w Romeo i Julii i reżyser naszego dyplomowego spektaklu polecił mnie dyrektorowi teatru. Wówczas nie mogłem wziąć udziału w tym projekcie, bo już zobowiązałem się do zrobienia drugiego dyplomu w Teatrze Lalki i Aktora Kubuś w Kielcach. Jednak uprzedziłem dyrektora Dramatycznego o moim możliwym powrocie do Białegostoku i chęci podjęcia współpracy w przyszłości. Rekomendacja Pawła Aignera i zapewnienie o mojej gotowości przyczyniły się do zaproszenia mnie do teatru przy kolejnej produkcji. W 2017 dostałem propozycję, żeby zagrać małą rolę w Mayday. „Złapałem” dobry kontakt z zespołem, praca była owocna, emocjonująca, a jednocześnie wzmagająca apetyt na więcej… Skoro wszystko dobrze się układało, to później reszta potoczyła się naturalnym trybem i podczas kolejnych realizacji, czułem się coraz bardziej jak pełnoprawny członek zespołu Dramatycznego, aż w końcu się nim stałem.

 

Jak wspomina Pan naukę w Akademii? Białostocki wydział ma bardzo dobrą opinię w Polsce.

 

Tak, to prawda. Białostocka Akademia ukształtowała we mnie przede wszystkim ogromny szacunek do warsztatu. Dużą zasługę w tym mają właśnie lalki i wysiłek, jaki trzeba włożyć w opanowanie technik animacyjnych. To wszystko ma odbicie w graniu żywoplanowym. Młodzi aktorzy często myślą, że wystarczy coś czuć na scenie. Temperament i wrażliwość oczywiście są ważne, ale warsztat jest zawsze wizytówką każdego aktora. Właściwie byłoby najlepiej, gdyby te cechy były w harmonii. Temperament, wrażliwość i warsztat. Tak uważam i staram się pracować według tej dewizy.

 

Pana atutem jest muzykalność wykorzystywana przez profesorów szkolnych przedstawieniach, ale też w teatrze. Ma Pan przygotowanie muzyczne?

 

Nie. Zawsze byłem pasjonatem i muzykiem amatorem. Śpiewałem od dziecka, byłem w zespole góralskim w gimnazjum, później zostałem wokalistą w liceum w zespole rockowym, założonym z kolegami. Ciągle śpiewam, uwielbiam to robić. Zawsze czuję się podekscytowany, kiedy napotykam jakieś wokalne wyzwanie.

 

Czego się Pan nauczył od kolejnych reżyserów, z którymi miał Pan okazję współpracować?

 

Zacznę od szkoły, bo tam spotkałem dwie osoby, których nauka stanowi fundament mojego myślenia o aktorstwie. Są to – wykładowca Łukasz Lewandowski, który prowadził na trzecim roku przedmiot sceny dialogowe oraz Paweł Aigner, reżyser naszego przedstawienia dyplomowego, czyli Świętoszka. Pierwszy z nich nauczył mnie, że prawda sceniczna wytwarza się w czasie rzeczywistym. Kluczem do autentyczności jest słuchanie partnera i żywe reagowanie na otaczający nas świat. Przyrównał to kiedyś do drogi do pracy. Codziennie jedziemy tą samą drogą, ale nie wiemy, kiedy zmienią się światła na skrzyżowaniu lub gdzie zastanie nas korek. Tak samo ze spektaklem – przebieg przedstawienia pozornie zawsze jest taki sam, jednak warunki za każdym razem są inne. Prawda rodzi się podczas zauważania tych subtelnych różnic i „przepuszczania” ich przez swoją rolę. Paweł Aigner z kolei pokazał mi jak tę prawdę przenieść na grunt różnych konwencji. W tym wypadku był to wiersz klasyczny. Prawdziwą sztuką jest nadanie bezlitosnym wymogom rytmicznej liryki znamion autentyczności w mowie i grze. Paweł był nie tylko reżyserem, ale również pedagogiem. Pomagał i podsuwał środki, które umożliwiły nam osiągnąć zamierzone cele.

 

Co do reżyserów spotkanych w teatrze, to chciałbym szczególnie wymienić tutaj czterech z nich. Pierwszym jest Witold Mazurkiewicz. Grałem w dwóch reżyserowanych przez niego spektaklach: Mayday i Wszystko w rodzinie. Cenię go za konkret, wysokie wymagania wobec aktora i za świetne przygotowanie przed podjęciem pracy. Kolejnym reżyserem, który poszerzył moje myślenie o budowaniu roli, jest Grzegorz Chrapkiewicz. W Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie grałem Muchę – tę samą rolę, której byłem odtwórcą na egzaminie w Akademii. Chrapkiewicz nauczył mnie inaczej wydobywać tragizm: przez zderzenie, a nawet uwypuklenie śmieszności i groteskowości bohatera zamiast grania jego dramatu jeden do jednego. Praca ze Zbigniewem Lesieniem podczas produkcji Motyle są wolne była ogromnym wyzwaniem. Dostałem jedną z głównych ról i jednocześnie szansę na zweryfikowanie swoich umiejętności. Lesień jest reżyserem, który zwraca uwagę na najmniejsze szczegóły i niczego na scenie nie pozostawia przypadkowi. Jego styl jest odwzorowaniem tego, co najlepsze w starej szkole. Sznyt i dbałość o detale. W Motylach wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Wychodząc na scenę, mam poczucie pewności, które pozwala rozsmakować się w roli i spektaklu.

 

I czwarty reżyser, którego pragnę umieścić w tym subiektywnym wyliczeniu, to Andrzej Mastalerz, z którym miałem przyjemność pracować przy spektaklu Naprzód Freedonio! Andrzej umocnił mnie w przekonaniu, że warto proponować. Adaptował te z pomysłów aktorów, które były spójne z jego koncepcją, co udowadniało, że jest świetnie przygotowany do pracy. Nie mieliśmy z powodu epidemii zbyt dużo czasu, żeby się rozegrać z tym spektaklem. A szkoda, bo byłem ciekaw, w którą stronę to pójdzie, tym bardziej, że Valenki, czyli moja postać, przypadł mi bardzo do serca.

 

To duża Pańska rola, podobnie jak w Motylach i Błocie.

 

Tak, w tym spektaklu miałem dużo do zagrania. Valenki to zupełnie inna rola niż Don czy Albinos, bardziej komediowa i wymagająca dużego wysiłku. Andrzej Mastalerz potrafi pracować z aktorem, bo sam nim jest. Zauważam wyraźną tendencję, że reżyser, który jest też aktorem, potrafi lepiej do nas dotrzeć, bo wie, czego potrzebowałby sam jako aktor. Mastalerz nie narzucał nam swoich rozwiązań, choć pokazywał ścieżki, którymi można pójść, rozwiązania, z których można zaczerpnąć.

 

W moim pojmowaniu zawodu aktor jest bardziej rzemieślnikiem niż artystą, a ja staram się zawsze wierzyć reżyserowi. Cieszę się z każdej roli, którą miałem okazję wykreować i naprawdę dają mi one dużo frajdy.

 

Proszę opowiedzieć o Pana udziale w projekcie Patryka Ołdziejewskiego (HashTak) Witkacy. Co było najbardziej motywujące, a co trudne?

 

To była „jazda bez trzymanki”. Był to czas wzmożonej pracy w teatrze: spektakle, próby przed premierą Samobójcy. Miałem wtedy też tydzień prób do Księgi dżungli w Operze i Filharmonii Podlaskiej. A po nocach pracowaliśmy nad Witkacym. Cieszę się, że mimo trudności udało nam się ten projekt doprowadzić do końca. Wielka zasługa w tym Patryka i reszty zespołu. A rezultat i reakcja publiczności przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. To, że ludzie tak ciepło nas przyjęli, było naprawdę niesamowite. Wszyscy byliśmy w ten projekt ogromnie zaangażowani i robiliśmy wszystko z własnej woli. Młodość, pasja i zaangażowanie – to są składowe sukcesu tego przedstawienia.

 

Jest Pan u początku kariery. Czy są role, które chciałby Pan zagrać?

 

Dla odmiany chciałbym zagrać jakiś czarny charakter.

 

Tego Panu życzę i dziękuję za rozmowę.

 

z Dawidem Franciszkiem Malcem rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz, kierownik literacki