Antrakt z Danutą Bach

Antrakt z Danutą Bach

„Stepy Akermanu… w oczach”

Pracuje Pani w Teatrze Dramatycznym od początku Pani kariery zawodowej, od razu po szkole teatralnej?

 

Nie, przez rok pracowałam jako nauczycielka, a potem zaczęłam pracę w Teatrze Dramatycznym, czyli od 1984. Tak, jestem najdłużej pracującą aktorką w naszym teatrze. Moją pierwszą premierą na 50-lecie teatru były Troas wg Łukasza Górnickiego w reżyserii śp. Tadeusza Aleksandrowicza.

 

Grała Pani w ogromnej ilości bardzo różnorodnych przedstawień, bo i commedia dell’arte „Sługa dwóch panów” C. Goldoniego, ale i wielka rola Klitajmestry w spektaklu Jana Nowary „Elektra”. To są takie role, o których można marzyć…

 

Więcej było tych ról, o których aktorki mogłyby marzyć.

 

Jakie spektakle chciałaby Pani wymienić i z jakich ról jest Pani dumna?

Było tego bardzo dużo. Chociażby Dorota w Cudzie mniemanym, czyli Krakowiakach i Góralach W. Bogusławskiego, Królowa Małgorzata w Iwonie, Księżniczce Burgunda W. Gombrowicza w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza, Świecowa w polskiej prapremierze Gęsi za wodą J. Abramowa-Newerly’ego w reż. Andrzeja Jakimca; Dom Bernardy Alba F.G. Lorki, Bal manekinów B. Jasieńskiego, Osiem kobiet R. Thomasa w reż. Mieczysława Górkiewicza, profesora krakowskiej szkoły teatralnej. To bardzo interesujący tekst, cieszący się popularnością. Zagrałyśmy około stu spektakli i sztuka zeszła z afisza przy pełnej publiczności. W Weselu grałam dwa razy, raz Kaśkę, a po pewnym czasie Gospodynię. To też ogromne spełnienie.

 

To marzenie zagrać w „Weselu” jedną z głównych ról …

 

Z pewnością, ale spełnieniem marzenia było też zagranie w Stalowych Magnoliach R. Harlinga reżyserowanych przez amerykańską reżyserką Jean Korf. Udało mi się zagrać rolę Truvy, której odtwórczynią w słynnym filmie Herberta Rossa z 1989 r. jest Dolly Parton. Był to przecudowny spektakl, zrobiony w amerykańskim stylu. Żałuję, że mieliśmy prawa do zagrania tylko trzydziestu spektakli. Miałam też  okazję pracować z Krzysztofem Orzechowskim, mężem Anny Dymnej przy Kandydzie czyli optymizmie Woltera. Byłam jego asystentką. Grałam też w: Ferdydurke W. Gombrowicza, w Balladynie J. Słowackiego dwa razy, pierwszy raz w reż. T. Manna Matkę, drugi raz jedną z Gości. Muszę wspomnieć o roli  Żanety w Klanie wdów Marie Chevalier w reżyserii wspaniałej Ewy Marcinkówny, która z powodu ciężkiej choroby musiała zrezygnować z zawodu. Ewa potrafiła z aktorów wydobyć niesamowite rzeczy. Nawet nie wiedzieliśmy, że potrafimy tak zagrać. No i spotkanie przy tym spektaklu prawdziwej pasjonatki aktorstwa – Emilii Krakowskiej, której partnerowałam w tym spektaklu w Białymstoku, ale też grając gościnnie w Słupsku. I jeszcze ważne prace z nieżyjącymi już: wspaniałą polską aktorką śp. Gabrielą Kownacką oraz choreografem i reżyserem śp. Jackiem Tomasikiem. Oprócz wielu choreografii, zrealizował on z nami dwa spektakle jako reżyser: śpiewogrę Brzechwałki, czyli jasne jak Słońce oraz Pierścień i różę W. Thackeraya. Pan dyrektor Piotr Półtorak zagrał w tym przedstawieniu księcia. Tomasik to był furiat, ale wspaniały twórca, od którego warsztatu mogli się uczyć reżyserzy.

 

Chciałam zapytać o „Zemstę”, bo ma Pani niezwykłą rolę Cześnika, tak jak niezwykły jest sam pomysł Henryka Talara. Grają prawie same kobiety, poza rolą Wacława oraz postacią spoza dramatu właściwie, którą gra pan Jerzy Taborski (nasz teatralny Inspicjent). Można by powiedzieć: pomysł karkołomny, gdyby nie to, że gracie wspaniale i publiczność „kupuje” ten zabieg. Jak się Pani pracowało z Panem Henrykiem Talarem?

 

Bardzo burzliwie. Henryk jest cholerykiem, a ja nie należę do uległych, a więc trochę między nami iskrzyło. Jednak najważniejszy jest efekt końcowy, a słuchając braw po spektaklu, wiemy, że efekt jest bardzo dobry. Jedynie żal mi sceny pisania listu, bo ona jest najbardziej znana z Zemsty Fredry.

 

I słynna, wszyscy to pamiętają …

 

Została tak ustawiona przez Henryka Talara. Za każdym razem kiedy gramy Zemstę, w tym miejscu czuję niedosyt, bo dla Cześnika „mocium panie” i ta scena są najważniejsze w tym spektaklu. Fredry nie można zmieniać. Takie jest moje zdanie i już!

 

Z jakimi reżyserami woli Pani pracować? Z takimi, którzy mają wizję od początku i są do niej przywiązani, czy raczej z takimi, którzy tworzą w trakcie prób, czerpiąc z kreatywności aktorów?

 

Uwielbiam reżyserów, którzy są świetnie przygotowani i od początku wiedzą, czego chcą, ale też zdają sobie z tego sprawę, że spektakl to nasza wspólna praca, że ja jestem twórcą, nie tylko odtwórcą. Miałam to szczęście, że biorąc udział w ponad stu realizacjach, bardzo rzadko słyszałam: „ma być tak, jak ja chcę”. Na przykład praca z Waldkiem Śmigasiewiczem była pod tym względem emocjonująca, bo wymagała ustawicznej stuprocentowej gotowości, kreatywności i skupienia na każdej próbie.

 

Pracowała Pani w dwóch spektaklach reżyserowanych przez Jana Nowarę. W „Obławie” jest Pani i Guślarzem i jedną z kobiet. Obie role różne i obie przekonywujące, zwłaszcza w scenie czterech kobiet opowieść granej przez Panią postaci wzrusza widza do głębi. A w „Elektrze”? Jeszcze raz wracam do roli Klitajmestry, bo mam w pamięci obrazy ze słynnego spektaklu Petera Steina, który oglądałam w Warszawie w latach osiemdziesiątych.

 

Jan Nawara jest właśnie jednym z tych świetnie przygotowanych, pracujących nad spektaklem non stop. Klitajmestra to wspaniała rola, bardzo trudna. Bardzo ją lubiłam. Praca z Jankiem – niezwykle spokojnym i zrównoważonym – była wspaniała. Nowara czerpie z aktora pełnymi garściami i potrafi połączyć to ze swoją wizją spektaklu. On podrzuca kilka słów – słów kluczy i aktor już wie, o co mu chodzi. Byłam ponad dwadzieścia razy asystentem reżysera i wiem, że z tej drugiej strony widzi się wszystkie błędy, każdy fałsz. Nauczyło mnie to wiary w słowa reżysera, ale nie do końca… Jesteśmy przecież indywidualnościami…

 

Tym bardziej, że w trakcie prób aktor jest zupełnie odsłonięty.

 

Tak. Zupełny ekshibicjonizm. To straszny zawód, o którym się nie wie nic, jak się przychodzi do pracy po szkole teatralnej i nic, jak się odchodzi. Na początku wydaje się, że będzie pięknie, ładnie i wesoło, a jest ciężko…

 

Bez chwili wolnej…

 

Jest pięknie, jest wesoło, ale po trudach, mozołach, często po płaczach, jakichś wielkich dramatach rozegranych w domu.

 

Rozumiem, że praca nad rolą jest szalenie fascynująca, granie spektakli również. Czy można powiedzieć, co jest ciekawsze: próby czy granie na scenie?

 

Lubię próby. Nienawidzę premier, jestem „niepremierowa”. Na premierach nigdy nie wychodzi mi tak, jak być powinno.

 

Denerwuje się Pani?

 

Strasznie. Im dalej, tym gorzej. Natomiast potem granie jest przecudowne, bo ma się już osadzony materiał. Moi mistrzowie Śmigasiewicz i Wojtyszko mówili, że jeśli zagracie dwa razy tak samo spektakl, to możecie już iść na emeryturę albo rzucić ten zawód. Pracujemy nad rolą do momentu zejścia tytułu z afisza. Założenia pozostają, stosunki między postaciami, ale jednego dnia boli cię ząb, jest niskie ciśnienie itd. I nie da się tego zrobić tak samo.

 

Czy może Pani opowiedzieć jakąś anegdotę związaną z pracą?

 

Kiedyś graliśmy Konopielkę sławetną, okrzyczaną… Grałam tam Hańdzię i z Robertem Ninkiewiczem jako Kaziukiem siedzieliśmy na scenie pod drzewem, a Robert w pewnej chwili zaczął mnie łaskotać. Publiczność tego nie widziała, a ja miałam do powiedzenia monolog o śmierci dziecka…

 

To trochę złośliwie?

 

Nie. To są takie nasze żarty. Musiałam się skupić tak, że powiedziałam ten monolog zupełnie inaczej, w jeszcze w większym skupieniu. Nawet podziękowałam potem partnerowi, bo zrozumiałam, że tekst może w ten sposób być bardziej dojmujący. Pamiętam, że w Krakowiakach i góralach jako Dorota miałam do zaśpiewania arię. A w orkiestronie, który jest w naszym teatrze – teraz nie używany – siedzieli wszyscy moi koledzy ze szkoły muzycznej, cała orkiestra, którą dyrygował prof. M. Szymański i ja sama na scenie… Zaczęłam pierwsze słowa: „Serce nie sługa” i koniec…

 

Zapomniała Pani tekstu?

 

Tak, na  pięćdziesiątym spektaklu!

 

Koszmar jak ze snu.

 

Śpiewałam …la…la…la. Zamknęłam oczy i powiedziałam sobie: „Nie myśl” i… poszło. Dlatego mówimy, że my mamy rolę w nogach.

 

Ciało pamięta?

 

Tak, ciało pamięta, ale wystarczy lekkie rozkojarzenie, pomyślenie o czymkolwiek i … la la la.

Jeszcze w tekście, o ile nie jest wierszem, to można sobie poradzić, coś zmienić…

 

Pod warunkiem, że nie wytrącimy z rytmu partnera …

 

A to już jego „broszka”. Jednak często sobie pomagamy, a przede wszystkim wtedy, gdy widzimy, że partner „w oczach ma stepy Akermanu” i nie wie, co ma powiedzieć… Tak się zdarza, jesteśmy tylko ludźmi.

 

Czy to dla Pani jest najtrudniejsze w zawodzie aktora?

 

Nie, to są najweselsze chwile, o których się pamięta. W tym zawodzie dla kobiety, która ma rodzinę, najtrudniejsze jest to, że trzeba wybierać i to w młodym wieku.

 

Nie można poświęcić dzieciom tyle czasu, ile potrzebują, ile by się chciało? To, że dzieci zasypiają z ojcem lub opiekunką?

Tak. To, że dzieci są wychowywane przez babcię z dziadkiem i tatę. To jest najgorsze w tym zawodzie, a ja mówię o tym teraz, kiedy mam już życie teatralne prawie za sobą, bo odchodzę w tym roku na emeryturę.

 

Czy są jeszcze role, które chciałaby Pani zagrać na scenie?

 

Nie. Nawet był już taki moment, że przestało mi się chcieć, ale ostatnie przedstawienie Hobbit wg J.R.R.Tolkiena uświadomiło mi coś zupełnie innego. Rola Trolla pozwoliła mi wyjść z pewnego marazmu przez fajną pracę, trochę też dlatego, że Grzegorz Suski – reżyser i choreograf spektaklu był bardzo dobrze przygotowany i pozwolił nam się trochę powygłupiać. Aktor to wieczne dziecko…

 

Dzieci na widowni uwielbiają Trolle, z których jednego Pani gra, ale wychodzicie mokrzy z tego spektaklu – kostiumy suszą się na poręczach…

 

Tak, mamy tam pół godziny sauny na scenie. To jest niesamowita praca. I po latach, kiedy utraciłam już radość grania, znów ją odzyskałam. Widzę, że dyrektor Piotr Półtorak próbuje przywrócić trochę dawnego teatru, za którym tęsknię. Oczywiście, nie da się tego zrobić w pełni, bo byłoby to niestrawne dla widza, ale ten obecny to już nie mój teatr. Zaczynałam pracę, kiedy w zespole aktorskim było czterdzieści pięć osób i trzeba było rywalizować o rolę, bo dziewcząt w moim wieku – do lat dwudziestu pięciu – było osiem. Przeżyłam kilka zmian dyrektorów i każdy przychodził ze swoją ekipą i trzeba się było bardzo starać. To tak, jakbym co roku zmieniała teatr przez pierwsze cztery lata mojej pracy. Każdy dyrektor miał swoich ulubieńców i nadawał swój kierunek.

 

Trzeba być pasjonatem, by pracować w teatrze. Nie mówię tu tylko o aktorach, ale o wszystkich pracownikach teatru. Tu się nie pracuje, tu się jest 24 godziny na dobę, jeśli nie fizycznie – to myślami. Dlatego trzeba doceniać tych, którzy chcą z całym oddaniem z nami pracować. Muszą być naprawdę pasjonatami. Inaczej to nie ma sensu. Panie krawcowe, fryzjerki, garderobiane, rekwizytorki, cała brygada obsługi sceny, oświetleniowcy, akustycy, stolarze, bileterki, cały dział administracji – wszyscy muszą go kochać. A miłość bywa trudna.

 

Myślę, że wiedzą, że ich doceniacie. Z takim wewnętrznym poczuciem godności i świadomością, że biorą udział w czymś znaczącym. Mają też swoje zdanie na temat spektakli! Postrzegam tych ludzi bardzo, bardzo pozytywnie. Czują więź i odnoszą się z wielką estymą do wszystkich tworzących spektakl. Wiedzą, że to jest miejsce magiczne, inne i dlatego chcą tu pracować. Wszyscy przychodzą na premiery, zespół jest bardzo fajny.

 

Bez oddania temu miejscu całego siebie nie można byłoby nic zrobić. Każdy pracownik teatru tak właśnie pracuje.

 

Jakie pasje ma Pani w życiu poza teatrem? Wiem, że lubi Pani pływać, wędkować i uprawiać ogród.

 

Uwielbiam i mam przecudowną działkę. Wędkowanie to pasja, którą zaszczepił mi mój mąż. Przez czterdzieści lat małżeństwa staramy się spędzać ze sobą wszystkie wolne chwile, choć mamy ich bardzo mało. A co do wędkowania – w tym roku złapałam trzy sumy, a największy miał 197 cm długości i nadal rośnie, bo… po ciężkiej walce zwróciłam mu wolność.

 

Gratulacje! Jest Pani osobą pełną pasji i optymizmu. Dziękuję za tę rozmowę.

 

Rozmowę z Danutą Bach – aktorką Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku przeprowadziła Jolanta Hinc-Mackiewicz