Antrakt z Arletą Godziszewską
„Ja nie dam rady?”
Jak Pani trafiła do teatru? Przeczytałam, że wyobraźnia podpowiadała Pani jako małemu dziecku, tragiczną przyszłość, kiedy widziała Pani, jak giną postaci sceniczne i wobec tego faktu zastanawiała się Pani, czy warto umrzeć dla sztuki?
Marzenie z dzieciństwa. Nie zdawałam sobie sprawy, ile to będzie kosztowało i co trzeba zrobić, żeby je spełnić. Po prostu mnie ciągnęło do teatru. Niestety, okazało się, że mam trochę pod górę…
Wymogi były zbyt duże na egzaminie?
Nie. Raczej miałam dużo defektów: krzywy zgryz, nie wymawiałam „r”, słabiutkie „s”. Zdawałam wielokrotnie. Wczesnodziecięca przygoda z teatrem była krótka, a Pani, która prowadziła „teatrzyk”, bardzo mi kibicowała i zaszczepiała miłość do teatru. Potem uczyłam się w renomowanym liceum w Jeleniej Górze, ale musiałam stamtąd uciekać, bo byłam bliska…, tak mnie zaszczuł „nauczyciel” fizyki. Ten człowiek na pierwszej lekcji rzucał kostką i powiedział, że numery, które wylosuje, nie przejdą do następnej klasy. Przestałam być Arletą Godziszewską. Stałam się numerem 4 do odrzutu. Korepetytor rozkładał ręce, bo rozwiązywałam poprawnie wszystkie zadania, a podręcznik znałam na pamięć, włącznie z numerami stron. Zdałam, ale… Rodzice przenieśli mnie do najcudowniejszego Liceum Akrobatyki Sportowej w Złotoryi. Trzy najpiękniejsze lata mojego życia, a lekcje fizyki?! Pan profesor Szewczyk w śnieżnobiałym kitlu, bardzo wymagający, pasjonat przedmiotu. Prawdziwy nauczyciel i człowiek. Składam ukłony. Dokazywałam w tej szkole bardzo. Przyznaję się do stanika na popiersiu patrona (ale była afera), do nocnych ucieczek z internatu na salę gimnastyczną, żeby poćwiczyć skoki na batucie… Następne wyznanie win za kolejne dwadzieścia lat. Oczywiście kariery akrobatycznej w tym wieku się nie robi.
Ta szkoła Panią podbudowała, prawda? Ale była Pani uparta w zdawaniu do szkoły aktorskiej?
Tak. Bardzo. Po skończeniu liceum nie miałam podstaw, żeby zdać. Pierwszy egzamin i pierwsza porażka. Poszłam pracować… do teatru w Jeleniej Górze.
Jako adept?
Nie – jako garderobiana, z wyboru. Mogłam wejść wszędzie, podglądać próby, uczyć się. Aktorzy chętnie służyli mi pomocą, ale z możliwości polecenia zrezygnowałam. Do wszystkiego doszłam sama. Kto wie, czy uszanowałabym to, co mam, gdyby było za łatwo. Potem dostałam się do Prywatnego Studia Aktorskiego „As” w Warszawie. Była też przygoda z geologią na Uniwersytecie Warszawskim, ale… Postanowiłam dokonać ostatniego podejścia, tym razem w Białymstoku, bo z Warszawy musiałam się „oddalić”… .
Czuję, że za tym też się kryje jakaś historia?
Tak.. Był taki młodzieniec, co dostał się do służb mundurowych i… przestał mi się podobać. Kiedy zaczął przychodzić na wykłady… z bronią… Po prostu bałam się. No to plecak, namiot, pociąg, autobus linii 100 i koczując nad rzeką w Wasilkowie, podeszłam do egzaminów w PWST w Białymstoku.
I dostała się Pani.
To nie było oczywiste, połowa komisji wyszła z mojego egzaminu etiudy przedmiotowej. Temat : Aborcja. Coś się nie spodobało, ale się dostałam i… Studia były ekstra.
Po PWST dostała się Pani do teatru Zusno ¾ i zagrała Pani w spektaklu Gaja Krzysztofa Raua.
Tak, odpowiedziałam na ogłoszenie i dostałam chwilowe zastępstwo za Martę Rau. To był dobry rok.
Przedstawienia niezwykłe, barwne. Jak wyglądała praca z Krzysztofem Rauem? Dostała Pani
propozycję przeniesienia się do Bielska-Białej, kiedy tam wyjechał objąć Teatr Banialuka?
Nie zostawia się męża. Czasem trzeba coś poświęcić. Czasem wielokrotnie. Postawiłam na rodzinę.
A pan Krzysztof to dobrotliwy człowiek. Jako reżyser wiedział, czego chce. Nie wiem, jak z nami wytrzymywał, bo dokazywaliśmy… tam na wsi… na wyjazdach też.
Co potem się zdarzyło? Nie dostała Pani etatu w teatrze?
Nie dostałam. Jeździłam z Agencją Artystyczną po przedszkolach i szkołach. To uczy pokory. Ciężki kawałek chleba. A kiedy przyszła na świat moja córka, zostałam bufetową w teatrze.
A rola Hanki w Moralności Pani Dulskiej w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza, którego wielu aktorów wspomina bardzo dobrze?
Owszem, grałam ją. Byłam przerażona. Pierwsza poważna sprawa poza szkołą. Zagrałam również gościnnie w spektaklu C’est la vie. Byłam też nauczycielką w szkołach średnich, ale…Później dostałam się na etat w biurze promocji, co z aktorstwem nie miało nic wspólnego. Lata mijały i przyszedł taki moment, że powiedziałam: dość, wystarczy. Umówiłam się na spotkanie z dyrektorem Piotrem Dąbrowskim. Wszystko mu powiedziałam, a właściwie odczytałam z kartki i byłam przekonana, że to już mój ostatni sezon w teatrze. Pojechałam do domu, a po dwóch godzinach zadzwonił pan dyrektor Dąbrowski i usłyszałam: „Od jutra jesteś na etacie aktorskim.”
Opłacała się gra va banque! Ile lat to trwało, zanim dostała się Pani do teatru na etat aktorski?
Dostałam się, mając czterdzieści lat!
To wymagało od Pani bardzo dużo pokory, cierpliwości w dążeniu do celu, żeby wytrwać w tak trudnych okolicznościach.
Tak. Jestem „zadaniowa”. Szanuję to, co mam. Staram się wykonać zadanie najlepiej, jak potrafię, żeby nie zmarnować szansy, bo nie wiem, czy spektakl, w którym gram, nie jest ostatnim. Nie wiem, co się stanie za chwilę, tak jak się wydarzyło podczas spektaklu Wszystko w rodzinie, kiedy spadłam i złamałam kręgosłup.
Złamała Pani kręgosłup i normalnie Pani funkcjonuje, gra Pani? Ryzykuje Pani życiem codziennie?
Spełniło się kolejne moje marzenie, przejechałam się karetką, choć miałam wyrzuty sumienia, że ktoś może ma zawał serca, a mnie połamaną wiozą. Jestem szalona, ale nie głupia. Zapytałam lekarza wprost, czy jeżeli wrócę za pięć dni na scenę, to czy moje życie, zdrowie jest zagrożone. Odpowiedział, że nie, ale że z bólu nie dam rady. Sprawa prosta. W moim słowniku nie ma zdania: „Nie dam rady”. I skoro jest taka okazja, to kłaniam się nisko, dziękując wszystkim za okazane mi wsparcie i empatię. Grześkowi Suskiemu, że przearanżował wszystko tak, abym mogła grać; kolegom aktorom, że wykonali dodatkowe zadanie aktorskie; Agnieszce (garderobianej), że delikatnie naciągała na mnie kostium centymetr po centymetrze, Arlecie, że przychodziła charakteryzować mnie do łóżka; Markowi, że dostarczał mi galaretę; Jerzemu, że pomagał mi położyć się i wstać. Oczywiście nie mogę wymienić wszystkich, bo…, ale oni wiedzą. Dziękuję, że mam wokół siebie ludzi, na których mogę liczyć.
Za te lata cierpienia jednak los Panią nagrodził. Udało się Pani dostać wiele wspaniałych ról i pokazać różnorodność swoich umiejętności. Choć niektórzy sądzą, że ma Pani uprzywilejowaną pozycję jako żona dyrektora, w recenzjach od dwóch trzech lat pojawia się zachwyt nad Pani kreacjami. Jednak związane z losem aktora konkurowanie o role – to cecha tego zawodu.
Bycie żoną dyrektora nie jest łatwe. Nie mogę sobie pozwolić, choć nigdy tego nie robiłam, na brak profesjonalizmu. A wszystko, co się zdarzyło do tej pory, to zasługa albo wina „Chrapy”. Grzegorz Chrapkiewicz mnie wyłuskał z tłumu. Zawalczył o mnie. Z atencją poprowadził. Uformował. Ukierunkował, dodał wiatru w skrzydła. Dał mi odwagę. I ruszyła lawina zdarzeń. Tak po prostu.
I tak wiem, co sądzą niektórzy. Widzę te grymasy, kąśliwości jawne i niejawne. A nawet, niestety, hejt. Oczywiście, że to rani, ale przez każdą bliznę skóra staje się twardsza. Co mogę zrobić. Jestem kolekcjonerem ludzkich zachowań, więc po prostu koduję te informacje na poczet jakiejś roli, bo kto wie, czy nie przyjdzie mi zagrać np. „Wrzodu na tyłku” (takiej postaci).
Na każdym prawie spektaklu jest pani córka, chciałaby zostać aktorką?
Wolałabym, żeby miała bardziej stabilny zawód, ale będę ją wspierać, jeśli tak zdecyduje. Gdybym miała wybierać, wybrałabym to samo. Kocham ten zawód.
Co Pani w tym zawodzie uwielbia?
Zmienność.
Czy wierzy Pani w przesądy aktorskie?
Nie wierzę, nie jestem przesądna, ale przydeptuję scenariusz, kiedy spadnie na podłogę, szanując tradycję.
Życzę Pani kolejnych wspaniałych ról i dziękuję za rozmowę.
z Arletą Godziszewską rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz, kierownik literacki