Antrakt z Agnieszką Możejko-Szekowską
„DOBRZE DZIAŁA NIEOCZYWISTE”
Jesteś białostoczanką z urodzenia, byłaś uczennicą VI LO.
Tak, tutaj skończyłam też szkołę teatralną, w której poznałam mojego męża, po latach założyliśmy z Piotrem rodzinę i zostaliśmy w Białymstoku. Ówczesny dyrektor Teatru Dramatycznego – Piotr Dąbrowski był moim wykładowcą. Kiedy byłam na IV roku studiów, zostałam przez Niego zaproszona do obsady spektaklu Sędziowie Stanisława Wyspiańskiego, w którym zagrałam rolę Jewdochy. Był to mój pierwszy spektakl dyplomowy. Z perspektywy studentki wejście do teatru zawodowego było niezwykłym przeżyciem i cennym doświadczeniem. Drugi dyplom powstał w Akademii Teatralnej, pod opieką niemieckiego duetu, który tworzyli reżyser Michael Vogel oraz jego partnerka Charlotte Wilde – autorka muzyki. Był to Until Doomsday. Ballada o latającym Holendrze wg Heinricha Heinego i Richarda Wagnera (oryg. Der fliegende Holländer). Spektakl ten był okazją do zetknięcia się z zupełnie innym stylem pracy. Punktem wyjścia było libretto opery, a sceny powstawały w procesie improwizacji. Opowiadaliśmy historię, wykorzystując różne środki wyrazu: śpiew, teatr przedmiotu, lalki – aktor był jednoczenie animatorem i działał w żywym planie. Był to teatr abstrakcji, metafory, opowiadany językiem uniwersalnym, co pozwoliło nam na zaprezentowanie go poza granicami Polski. Dyplom ten okazał się początkiem przygody, inspirującym startem dla młodej aktorki, ponieważ odbyliśmy z tym tytułem zagraniczne tournée jako niezależna grupa pod nazwą Kompania Doomsday. Graliśmy m.in. w Monachium, Stuttgarcie, Bonn, Halle, Lipsku, gdzie byliśmy bardzo ciepło przyjmowani przez niemiecką publiczność. W tym samym czasie miałam w swoim repertuarze recital złożony w dużej mierze z utworów Bertolda Brechta i Kurta Weila. Będąc w Niemczech, wielokrotnie wykonywałam go przed tamtejszą publicznością, zdobywając wiele cennych doświadczeń.
We współpracy z Figurentheater Wilde & Vogel wyprodukowaliśmy kolejny spektakl Salome wg Oscara Wilde’a. Dzięki uprzejmości dyrektora Piotra Dąbrowskiego jego premiera miała miejsce w naszym Teatrze. Jednocześnie przez cały czas grałam w Dramatycznym gościnnie w kolejnych tytułach: w spektaklu Mistrz i Małgorzata w reżyserii Piotra Dąbrowskiego czy kabarecie Andrzeja Poniedzielskiego. Musiałam godzić zobowiązania zawodowe: wyjazdy zagraniczne z pracą na scenie białostockiej. Było to możliwe dzięki ogromnej pasji, chęci i zaangażowaniu.
W teatrze niezależnym nauczyłam się szacunku do ludzi pracujących przy scenie: techników, maszynistów, garderobianych, rekwizytorek, inspicjenta. Ponieważ w Kompanii Doomsday oprócz bycia aktorami, musieliśmy się nauczyć wielu profesji: od reżysera, menadżera, tłumacza, przez mechanika (bo auta, którymi jeździliśmy w trasę, miały czasem kaprysy) po pracownika technicznego, rekwizytora czy garderobianą. Do dziś pozostał mi nawyk sprawdzania rekwizytów i kostiumów przed wejściem na scenę.
Wkrótce pojawił się problem godzenia wyjazdów i terminów w obu teatrach. Poczułam, że muszę się zdecydować, którą drogą chcę pójść. Wybrałam Teatr Dramatyczny. Niemniej lata spędzone w Kompanii były przygodą życia i dały mi bagaż doświadczeń.
Jak Was przyjmowała publiczność niemiecka? Czy bardzo się różni od polskiej?
Obie wymienione produkcje były grane w kilku różnych językach, zawierały fragmenty po polsku, niemiecku, angielsku i francusku. Widownia przechodząca do jedynego dramatycznego teatru w naszym regionie ma zupełnie inne oczekiwania, aniżeli publiczność festiwalowa, nastawiona na teatr niezależny i zupełnie inną formę teatralną.
Podczas prób do Pensjonatu Pana Bielańskiego widziałem, że nieobce Ci jest myślenie metaforą – formą. Wymyśliłaś sobie bardzo wyrazisty ruch, na tyle ciekawy, że przygotowując się do rozmowy z Tobą, miałam go przed oczyma. Frapujący pomysł zagrania sceny quasi miłosnej, przeniesienie zachowań w sferę formy i oderwanie od realizmu dominującego w tej sztuce, której premiera mam nadzieję, będzie wkrótce.
Tak wszyscy czekamy na ten moment. Jeśli chodzi o mój styl pracy, czy też estetykę, w której lubię się poruszać – to preferuję realizm magiczny, odwołujący się do wyobraźni. Operowanie tym, co dziwne, niezwykłe, zaskakujące, co nie jest opowiadane wprost. Daje to mnie, jako aktorce, wspaniałe narzędzie do tworzenia postaci, które nie są płaskie, ale wielowymiarowe, pełne. Zawsze interesuje mnie, nawet w najdrobniejszej roli, zadaniu, by postać oprócz „siebie”, wniosła coś jeszcze do dramatu, choćby jakąś tajemnicę. Stąd zamiłowanie do poszukiwań, metafor, symboliki, które staram się przemycać na scenie. Od lat prowadzę też warsztaty teatralne. Dają mi one możliwość eksperymentowania nad skutecznością mojego podejścia, ale również wymuszają nazwanie tych nieuchwytnych i niemierzalnych treści, które są istotą mojej pracy w teatrze. Poza tym – scena uwielbia konflikty, jest pełna sprzeczności. Dobrze działa prostota, ale też rzeczy nieoczywiste (np. brzydota w teatrze jest o wiele bardziej interesująca niż poprawna uroda). Aktorzy na scenie grają, udają, czyli kłamią, a jednocześnie poszukują w swym działaniu prawdy. Często mądrzy reżyserzy dają uwagę: „Nie kłam”. Lubię pracować z reżyserami, którzy mają też doświadczenia aktorskie, wtedy praca ma szansę stać się partnerska i wspólnie szukamy scenicznej prawdy.
Czy wolisz takich reżyserów, którzy cyzelują szczegółowo detale, czy takich, którzy dają dużą swobodę i oczekują propozycji od aktora?
Zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym cenię partnerstwo. Partner słucha, a nie tylko słyszy, rozmawia, a nie tylko mówi, stara się rozumieć, a nie tylko mieć rację – myślę, że w tej definicji jest odpowiedź. Każdy z nas jest inny i wybiera środki, które są w zgodzie z nim samym, ale uważam, że w teatrze dobrze jest się zetknąć z różnymi reżyserami.
Czy nie nuży Cię praca w tym samym zespole, kiedy wiesz, czego oczekiwać po partnerze? Skoro aktor gra na instrumencie, którym jest jego ciało i psychika – przychodzi moment, w którym łatwiej jest coś wykonać ten sam sposób.
Nie każda realizacja jest spełnieniem marzeń, jednak wiele zależy od reżysera. Najpiękniejsze momenty są wówczas, kiedy to on potrafi poprowadzić aktorów w taki sposób, by wzajemnie siebie zaskakiwali. Zwłaszcza w zespole ludzi, o których tyle już wiemy, tyle razy pracowaliśmy razem. Jednym z takich spotkań była praca ze śp. Gabrielą Kownacką nad spektaklem Dzień Walentego Iwana Wyrypajewa. Kiedy wracam myślami do tego czasu, czuję, że wszystkie linie się zgadzały i złączyły w jednym punkcie, wszyscy partnerzy weszli jednakowo w pracę, powstał cudowny dialog, więź i atmosfera wytworzone, zainspirowane przez reżyserkę. A fundamentem był pojemny tekst dramatyczny. Kryzysy nie są straszne, jeśli mamy oparcie w reżyserze-partnerze i dobrym tekście.
Z pewnością ciekawi widzów, jak to jest być małżeństwem aktorskim w tym samym teatrze?
To pytanie najczęściej zadają nam znajomi! Rzeczywiście, jest to ogromne wyzwanie – pracować w tym samym miejscu, w tym samym teatrze i często grać w tych samych sztukach. Z drugiej strony – nie wyobrażam sobie innej sytuacji. Poznaliśmy się z Piotrem w naszej białostockiej Akademii. Odkąd pamiętam, jesteśmy razem. Czasem żartujemy, że studiował tutaj, żeby poznać żonę, a potem wyjechał do Krakowa zdobyć edukację. Nie wiem, jak to jest mieć męża wykonującego inny zawód niż ja. Wbrew pozorom o wiele więcej rozmawiamy, jadąc lub wracając razem z próby czy spektaklu. Gdyby któreś z nas wykonywało inny zawód, zapewne byśmy się mijali – dosłownie i w przenośni. Jako aktorzy, rozumiemy się często bez słów, tak w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Owszem, są między nami różnice, np. ja zwracam uwagę na rzeczy, których On nie zauważa. I odwrotnie.
Kiedy w teatrze bywa trudno, przypominam sobie słowa, które na pierwszych zajęciach w szkole teatralnej powiedział do nas prof. Piotr Damulewicz: „Żeby wykonywać ten zawód, potrzebny jest akt woli”. Miał na myśli to, że teatr jest niewdzięczny i potrzebna jest po prostu chęć, by się nim zajmować zawodowo. Zwłaszcza w kryzysowych momentach ten akt woli jest niezbędny.
Druga rzecz, którą nam uzmysłowił prof. Damulewicz, to fakt, że teatr wymaga miłości absolutnej, bezkompromisowej, której nam nigdy nie odwzajemni. Dlatego w moim życiu najważniejsza jest rodzina, bo gdybym nie miała gdzie i do kogo wrócić, to nawet po najbardziej udanej premierze, po największej ilości komplementów i poczuciu satysfakcji z wykonanego dzieła, nie czułabym się spełniona.
Tego spełnienia w teatrze i życiu osobistym Ci życzę i dziękuję za rozmowę, dzięki której mogliśmy Cię bliżej poznać.
z Agnieszką Możejko – Szekowską rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz, kierownik literacki