Antrakt ze Sławomirem Popławskim
„Ścieżki marzeń”
Jak Pan trafił do teatru?
Poprzez film. Jestem ze Śląska i tam jako kilkuletnie dziecko zostałem zauroczony magią teatru. Wychowałem się na autorskim teatrze Jana Dormana „Teatr Dzieci Zagłębia”, a później Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Od piątej klasy szkoły podstawowej zacząłem przygodę z teatrem, biorąc udział w zajęciach kółka teatralnego w domu kultury. Wtedy pomyślałem, że fajnie byłoby spędzić życie, robiąc to, co lubię. Jeśli idziemy ścieżką marzeń, to one się spełniają. I mnie się spełniły – cały czas jestem w zawodzie, poza ośmioletnią przerwą, na którą sam się zdecydowałem, wyjeżdżając do USA. W szkole średniej grałem w amatorskich filmach w ramach ruchu kina niezależnego. W Sosnowcu był prężny, uznany w całej Polsce Amatorski Klub Filmowy im. Andrzeja Munka. Zacząłem grać w filmach krótkometrażowych, ale uczyłem się też kręcenia zdjęć, w tym dokumentów. W 1981 za film dokumentalny „1 z 49” otrzymaliśmy nagrodę Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Amatorskich „Pol-8” w Polanicy Zdroju. Wkrótce potem wybuchł stan wojenny i zaczęliśmy dokumentować to, co się działo w tamtym czasie, m.in. pod Kopalnią „Wujek”. Mieliśmy poczucie, że ponieważ mamy sprzęt filmowy, jesteśmy do czegoś zobowiązani. Uważaliśmy, że należy to utrwalać. Mieszkaliśmy przecież tuż obok. To były zdjęcia z ukrytej kamery, kilkuminutowe ujęcia rozwalonego muru kopalni, czołgu i tym podobne zdarzenia. Kiedyś udało nam się nakręcić scenę, gdy pierwszokomunijne dzieci po wyjściu z Kościoła składały kwiaty pod krzyżem symbolizującym tę tragedię. I zakończyło się to zdarzenie naszym aresztowaniem i internowaniem. Niepewny był każdy dzień, miałem dziewiętnaście lat i byłem jednym z najmłodszych internowanych w tym ośrodku. Wszyscy tam przeżywali dramaty osobiste, pozostawione rodziny, niepewna przyszłość. Moja tragedia polegała na tym, że byłem po pisemnej maturze, a przed egzaminami ustnymi. Niespodziewanie, po wizycie Mai Komorowskiej wraz z przedstawicielami Kościoła i Czerwonego Krzyża w ośrodku dla internowanych w Zabrzu, udzielono mi zgody na zdanie ustnych egzaminów w szkole, o co prosiłem odwiedzających ośrodek. Egzamin miał formę obrony wcześniej napisanej pracy monograficznej o naszym klubie filmowym. Maturę zdałem, ale było za późno, żeby brać udział w egzaminach do szkoły teatralnej. Na moje szczęście znalazłem ogłoszenie, że Śląski Teatr Lalki i Aktora Ateneum w Katowicach poszukuje młodych aktorów. Po przesłuchaniu zostałem przyjęty jako adept do tego teatru. Nigdy wcześniej nie myślałem o teatrze lalek, ale tam dotknąłem magii tego miejsca. Dlatego po roku zdawałem do PWST w Białymstoku na Wydział Lalkarski i dostałem się.
Zaczynał Pan grę w teatrze jako student?
Tak, będąc studentem czwartego roku, byłem już zatrudniony na etacie. Dziś to praktycznie niemożliwe. Po trzecim roku wraz z pięcioma kolegami dostaliśmy propozycję od Andrzeja Jakimca, który poszukiwał młodych ludzi do Teatru im. Ludwika Solskiego w Tarnowie. Uczelnia umożliwiła nam zrobienie dyplomów w teatrze dramatycznym, bo było łatwiej zorganizować je pozostałym kolegom w szkole. Zagraliśmy w Tarnowie nie w dwóch, ale czterech czy pięciu spektaklach i komisja przyjeżdżała nas oceniać. To była fajna przygoda – poznanie nowych ludzi, wyrwanie się w inne miejsce. Teatr w Tarnowie był w tamtym czasie bardzo ceniony. Do współpracy zapraszano wielu aktorów i reżyserów z Krakowa. Grało się bardzo dużo, też w spektaklach wyjazdowych w regionie: od Łańcuta aż po Katowice, a w siedzibie przedstawienia w weekend lub poranki realizowane przez drugi zespół aktorski. Zespoły artystyczne były wtedy bardzo liczne. U nas jest trzech aktorów w wieku do 30 lat, a kiedy zaczynałem, w teatrze było nas kilkunastu – sześciu z Białegostoku i ośmiu z Wrocławia. Nomen omen w Tarnowie zagrałem w spektaklu Historia porzuconej lalki G. Strehlera i można to uznać za moje symboliczne pożegnanie z teatrem lalek. Natomiast w 1987 Andrzej Jakimiec został dyrektorem Teatru Dramatycznego w Białymstoku i przywiózł nas ze sobą z Tarnowa – swoją sprawdzoną ekipę dokooptował do zespołu teatralnego. Oczywiście, nie obyło się bez komplikacji, bo w tym czasie powołano mnie na rok do wojska, więc do Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w ostateczności trafiłem pod koniec 1988. Moim białostockim debiutem w 1989 była rola Iskry w Gałązce Rozmarynu. Natomiast dodatkowo w 1990 zdałem wraz z kilkoma kolegami egzamin eksternistyczny aktora dramatu, bo takie były wtedy wymogi.
Dlaczego potem Pan zostawił teatr na tak długo i wyjechał do USA?
Wyjechałem z powodów osobistych… Myślałem, że będę tam krótko, a zostałem osiem lat. Przeżyłem piękną przygodę, bo poznałem prawie całą Amerykę i jeszcze mi za to płacono. Pierwsze lata pracowałem na budowach, sprzątaniu, itp., ale w końcu zrobiłem prawo jazdy na TIR-a. I ponad 5 lat spełniałem kolejne marzenie młodego chłopca: piękna przygoda prowadzić takie „potwory” w Ameryce. A jeszcze zabawniejsze, że pierwszy mój wyjazd był z Chicago do Hollywood. Było wówczas święto amerykańskie i mieliśmy dwa dni przestoju, czekając na załadunek. Wypożyczyłem samochód i zwiedzałem Hollywood, Santa Monica i okolice. To była frajda znaleźć się nagle w Universal Studio czy Disneylandzie.
Pojawiło się marzenie, żeby tam zagrać?
Oczywiście, ale to nie takie proste. Jaką miałem szansę grać po przyjeździe z Polski, nie znając dobrze języka? W każdej knajpie był potencjalny gwiazdor. Kelnerzy rozdawali swoje wizytówki, bo nie wiedzieli, z kim mają do czynienia, a marzyła im się kariera. Może mógłbym grać Polaków, Rosjan czy Żydów. Nie odważyłem się na przeprowadzkę do Kalifornii. Chicago to bardzo przyjazne miejsce. Tam miałem pewną pracę i dzięki temu czułem się bezpiecznie.
Dlaczego zdecydował się Pan na powrót do Polski?
Bo nie zatarłem ścieżek marzeń. Po prawie ośmiu latach życie się ustabilizowało: miałem zapewniony dobrobyt materialny i znakomitych przyjaciół, którym dużo zawdzięczam, ale tam ciągle czegoś mi brakowało… Zawsze czułem brak teatru. I podjąłem decyzję, że wracam, żeby robić to, co kocham. Pieniądze nie są najważniejsze. Brakowało mi adrenaliny! Jeden z moich nauczycieli powiedział kiedyś w żartach: „Jeśli raz załapiesz na scenie brawka, to nie zejdziesz ze sceny – zawsze będzie cię ciągnęło”. Jest w tym jakaś prawda.
Proszę opowiedzieć o filmie, bo to ważna część Pańskiej kariery zawodowej.
Kiedy wróciłem z USA, nie dostałem się od razu do teatru na etat. A i późnej bywało różnie. W naszym zawodzie tak bywa, że czasem mamy nadmiar pracy, a za chwilę jesteśmy bezrobotni. Kiedy to mi się przydarzało, zgłaszałem się na castingi i przyniosło to niezłe rezultaty. Zagrałem w kilku znaczących reklamach. Potem zaczęły się propozycje serialowe. Właściwie otarłem się o wszystkie znane seriale: M jak miłość, Plebania, Barwy Szczęścia, Ojciec Mateusz, Na Wspólnej, Fala zbrodni, Klan, Druga szansa. Czasami brałem udział w kilku odcinkach, a czasami w epizodzie. Niemniej była to dla mnie przygoda i ciekawe doświadczenie zawodowe. A jeszcze – niezłe pieniądze, nie ma co ukrywać. Za jeden dzień zdjęciowy zarabiało się więcej niż za miesiąc pracy w teatrze, ale najfajniejsze było poznawanie nowych ludzi. Kontakty te owocowały często nowymi propozycjami. Dzięki filmowi Mortal spędziłem np. dwa tygodnie między norweskimi fiordami, grając u André Øvredala, hollywoodzkiego reżysera, Norwega z pochodzenia. Podczas zdjęć do pięknej śląskiej filmowej ballady zatytułowanej Zgorszenie publiczne spotkałem Andrzeja Mastalerza. A że w filmie głównie się czeka, więc była okazja bliżej się poznać.
To zaprocentowało? Dostał Pan jedną z głównych ról w Autostradzie reżyserowanej w naszym teatrze przez Andrzeja Mastalerza.
Raczej nie z tego powodu. To dłuższa historia. Andrzej przyjechał zrobić zastępstwo za Wojciecha Wysockiego w Ożenku Gogola. Miał plany à propos Autostrady, ale za poprzedniej dyrekcji realizacja nie doszła do skutku. Mastalerz wiedział, że mamy Scenę Propozycji Aktorskich. A że był przekonany, że nie będzie tego reżyserował w Białymstoku, więc zaproponował, byśmy sami zrealizowali ten tekst. Jednak wówczas się to nie udało. Kiedy Piotr Półtorak został dyrektorem, zaistniały sprzyjające warunki podjęcia na nowo dyskusji na temat Autostrady i na szczęście to właśnie Andrzej Mastalerz podjął się reżyserii tego przedstawienia. Bardzo cenię ten spektakl i mój w nim udział. To odświętny dzień dla mnie i czwórki koleżanek oraz kolegów, kiedy gramy go na małej scenie, choć zdarza się to niezbyt często.
Przypomina Panu ten spektakl Amerykę?
Bardziej przypomina pracę z Andrzejem. A i tekst jest niebanalny, bo to nie jest komedyjka, to taka bajka dla dorosłych o uczuciach: o miłości i nadziei. Kiedy zaczęliśmy próby, niezwykle przygotowany reżyser wiódł nas inną drogą, niż mogliśmy sobie wyobrażać. Oglądał nas w spektaklach i pilnował, byśmy niczego nie powielili z innych ról. I okazało się, że miał znakomity sposób na poprowadzenie aktorów. Każdy aktor ma coś własnego, np. motorykę, przyzwyczajenia, po latach łatwo wpaść w rutynę. Andrzej Mastalerz umiał z nas wydobyć coś zupełnie innego. Dzięki jego doświadczeniu i spokojowi powstał spektakl subtelnie poprowadzony, oparty na niuansach. Andrzej „nami utkał” coś niezwykle szlachetnego. Jest to w zasadzie czarna komedia. Zaczyna się dość smutno, chwilę później widzowie nieźle się bawią, a w końcu wychodzą z teatru wzruszeni. Wszystko, co trzeba, mieści się w tym przedstawieniu.
A wracając jeszcze do Autostrady, tyle razy jeździłem tirem przez Arizonę, widziałem ten piasek. W Ameryce każdy stan ma swój zapach. Z zamkniętymi oczami mógłbym powiedzieć, czy to Arizona, czy Utah. Granice stanów są jakoś naturalnie wyznaczone i np. przekraczając granicę między suchym Wyoming a Utah, wjeżdżałem w ścianę deszczu. Jak zostały we mnie zapachy, tak i klimat danego miejsca. Piękny kraj. Znakomici ludzie. Ameryka jest super!
To z pewnością pomaga Panu grać w Autostradzie. Czy Pańskie doświadczenia życiowe wpływają na sposób kształtowania roli?
Miałem szczęście pracować z wieloma fantastycznymi twórcami i zawsze coś po nich w nas zostaje. Jako młody aktor często podglądałem starszych kolegów. Czasami sam szukałem swoich ścieżek. Po trzydziestu kilku latach pracy w teatrze, po zagraniu w ponad stu spektaklach wydaje się, że ten bagaż doświadczeń jest ogromny. Jednak kiedy zaczynam próby do nowej sztuki, jestem jak biała karta i wydaje mi się, że nic nie umiem i nic nie wiem. Tak już jest w naszym zawodzie. Każda rola rodzi się w bólach. Osobowość reżysera, partner na scenie, tekst i problemy, jakie są w nim wpisane, olśnienia i zwątpienia pojawiające w trakcie pracy – wszystko to składniki powstawania roli. Oczywiście, nasze doświadczenie sceniczne czy życiowe też się w tym mieści. A co z tego zadziała, dowiadujemy się, kiedy pojawia się publiczność. To widz jest lustrem, w którym aktor może się przejrzeć.
Życzę Panu nadal w pracy scenicznej tej pasji, z którą opowiada Pan o swoich doświadczeniach. Dziękuję za rozmowę.
ze Sławomirem Popławskim rozmawiała Jolanta Hinc-Mackiewicz kierownik literacki